Wyobraźmy sobie, że PiS aresztuje i stawia w stan oskarżenia Tuska i kilkanaście osób z jego najbliższego otoczenia: Kidawa, Sikorski, Trzaskowski, Karnowski… Możemy uważać, że należy im się, bo mają sporo za pazurami, ale… gdyby urzędująca władza w trakcie kampanii wyborczej aresztowała sztab wyborczy wiodącego kandydata opozycji oraz jego samego, mielibyśmy skojarzenia z Białorusią – z dyktaturą.
Takie rzeczy należy załatwiać przed kampanią lub po kampanii, a nie w jej trakcie. Bo kto aresztuje oponentów politycznych (nawet skorumpowanych) w trakcie kampanii wyborczej, ten odbiera wyborcom ich prawo głosu. To, co opisałem, stało się w USA – Trump i 18 jego bliskich współpracowników aresztowano i postawiono w stan oskarżenia. Nikt się nie bawi w udawanie, że chodzi o sprawiedliwość. Trumpa zarzucono mrowiem paragrafów w czterech różnych procesach. Oskarżyciele nie kryją, że zarzuty są słabe, ale chwalą się, że jest ich tyle, że zanim Trump się z każdego wybroni, będzie dawno po kampanii wyborczej, ha, ha. Tu w ogóle nie chodzi o to, by go skazać. Gdyby Trump i jego ludzie naprawdę spiskowali w celu obalenia państwa (takie są zarzuty), nie zostaliby wypuszczeni za kaucją i nie mogliby odpowiadać z wolnej stopy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.