Pierre-Auguste Renoir w najśmielszych marzeniach nie liczył, że 100 lat po śmierci jego twórczość będzie aż tak popularna. Rok temu tłumy szturmowały wystawy w Hongkongu i w Tokio, we Włoszech przebojem sezonu wiosenno-letniego była ekspozycja w Rovigo. W Guernsey nadal można oglądać wystawę upamiętniającą 140. rocznicę pobytu artysty na tej normandzkiej wyspie, która wcześniej gościła w Giverny. Od 22 września znakomitym wyborem dzieł Francuza kusi zaś Muzeum Sztuk Pięknych w Budapeszcie.
Właściwie nie ma się czemu dziwić. Sztuka Renoira, współautora uwodzicielskiej legendy belle époque, idealnie pasuje do XXI-wiecznego hedonizmu z jego kultem ciała, słońca i wiecznej młodości. Żywe, intensywne barwy, brawurowe efekty świetlne, dziecięcy zachwyt nad urodą życia... Jakim trzeba być ponurakiem, by nie wpaść w pułapkę zastawioną przez najbardziej przystępnego z impresjonistów?
Styl Renoira ewoluował, ale cel, do którego dążył, był wciąż ten sam. Od początku chciał tworzyć sztukę dekoracyjną i miłą dla oka. „W życiu jest wystarczająco dużo przykrych rzeczy, żebyśmy mieli jeszcze sami produkować brzydactwa” – mówił, gdy zarzucano mu schlebianie burżujskim gustom.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.