Skala zwycięstwa Fideszu i sprzymierzonych chrześcijańskich demokratów z KDNP w wyborach 8 kwietnia była zaskoczeniem. Wszyscy znawcy polityki węgierskiej, których pytałem w tygodniach poprzedzających wybory, byli zgodni: o ile Fidesz na pewno uzyska większość bezwzględną w Zgromadzeniu Narodowym, o tyle nie będzie to już większość konstytucyjna (dwie trzecie) jak po wyborach w latach 2010 i 2014.
Taką większością koalicja Fideszu i KDNP nie dysponowała już po przegranych wyborach uzupełniających w lutym 2015 r. Wydawało się, że oskarżenia o coraz większą korupcję i nepotyzm w szeregach Fideszu mogą wzmocnić opozycję, zwłaszcza że nawet największa partia opozycyjna Jobbik – często określana do tej pory mianem „skrajnej prawicy” – nawoływała swoich wyborców do głosowania w swoim okręgu na najsilniejszego kandydata opozycji, choćby miał być nim przedstawiciel lewicy. Krótko przed wyborami europosłanka Krisztina Morvai, wybrana z listy Jobbiku i wytypowana w przeszłości na potencjalną kandydatkę tej partii na prezydenta Węgier, wieszczyła uformowanie wspólnego rządu Jobbiku i partii lewicowych, choć sama nie popierała takiego rozwiązania.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.