Są dwie wiadomości: dobra i zła. Zła – Polską rządzą gangsterzy. Dobra: to jest gang Olsena”. Napisałem te słowa kilkanaście lat temu, za poprzednich rządów Donalda Tuska, komentując ostatecznie fiasko ponad 60 śledztw prokuratorskich i dwóch sejmowych komisji śledczych, które miały udowodnić, że PiS w latach 2005–2007 nadużywał władzy, i tym samym dostarczyć podstawy prawnej do jego delegalizacji. Błędy PiS, popełnione po roku 2015, dojście do głosu nowego pokolenia, które nie mogło pamiętać ciągłych kłamstewek, „przykrywek” i „wrzutek” Tuska ani pałętania się Ewy Kopacz po czerwonym dywanie u Angeli Merkel (a lewicowo-liberalne media bardzo dbały, by nikt mu o tym nie opowiedział), sprawiły, że polski Egon Olsen dostał drugą szansę – i że mój stary żart znowu stał się aktualny. Szczególnie po kolejnej nieudanej próbie wymuszenia na Państwowej Komisji Wyborczej politycznej decyzji o odebraniu PiS dotacji (nie żeby pięciu „nowych” sędziów było na nie, ale zażądali jakiejś podkładki, lepszej niż wyśledzony zakup szybkowaru dla koła gospodyń wiejskich). A już zwłaszcza po reakcji na kolejne niepowodzenie – fali butnych zapowiedzi, że PiS i tak jeszcze zostanie zdelegalizowany, a wraz z nim Sąd Najwyższy, Trybunał Konstytucyjny (tak: Borys Budka zapowiedział, że obecna koalicja powoła własny, „demokratyczny” TK, a pierwszym, czym on się zajmie, będzie wniosek – jakżeby – o delegalizację PiS), Narodowy Bank Polski, CBA (chyba, że będzie dostarczać kwitów na PiS), IPN, obie rady od mediów… Słowem: że zdelegalizowane zostanie wszystko, gdzie PiS ma jeszcze coś do powiedzenia. I – jak to mówił Olsen do swego gangu – wreszcie wszyscy zostaniemy milionerami i wyjedziemy na Majorkę!
Genialne plany
Cokolwiek sądzić o tym odgrażaniu się rządzących, jedno jest pewne: podobnie jak po 2007 r. Tusk wciąż uważa, że droga do ugruntowania władzy wiedzie nie poprzez dobre rządzenie dające wyborcom satysfakcję i poczucie, że głosowali dobrze i mogą to powtórzyć, ale przez likwidację partii opozycyjnej. Jeśli nie będzie Kaczyńskiego, to wyborcy, nawet najbardziej niezadowoleni z rządów Tuska, będą mogli zagłosować najwyżej na któreś ze „stronnictw sojuszniczych”, czyli tak czy owak Tusk pozostanie u władzy na zawsze (no, powiedzmy – tak długo, aż dochrapie się lepszej synekury, gdzieś w Europie, „z dala od tego syfu”, jak mówili jego podwładni), co najwyżej zmieniając konfigurację koalicjantów. Już samo to założenie stanowi o ogromnym podobieństwie naszego obecnego premiera do filmowego Egona Olsena.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.