Stara przedwojenna zasada aktorska powiada – nieważne, czy cię recenzują dobrze czy źle, ważne, żeby cię wymienili z nazwiska. W dobie dzisiejszego medialnego szumu wydaje się ona jeszcze trafniejsza niż kiedykolwiek, dlatego z iście ewangeliczną wyrozumiałością odnoszę się do wszelkiego rodzaju hejterów, nawet tych rozpowszechniających o mnie oczywiste oszczerstwa – chcą czy nie, oni też pracują na moją popularkę i dochody.
Za to, że użyję cytatu z przedwojennego kabaretu’ „ja gardzę takie typy”, co usiłują obślinić mnie aluzją, sugestią, insynuacją, z jakiegoś powodu – może procesowego? – nie adresując jej po nazwisku. To mnie irytuje na tyle, że na podsumowanie tygodnia, w którym podobne przypadki zdarzyły się dwa razy, złamię z tej irytacji jedną ze swych publicystycznych zasad i poświęcę tekst osobistym porachunkom. Z góry czytelników przepraszam, ale mam pewną nadzieję, że sprawa, którą przy okazji poruszę, a która stanowi środowiskowe tabu, zaciekawi ich.
Pierwszy z tych wypadków, dodam tytułem usprawiedliwienia, jest na dodatek bardzo pilny. Dotyczy bowiem pana Piechocińskiego, który, jak wieść niesie, w najbliższych już godzinach stanie się „byłym”. A „byli” – jak ja ich za to uwielbiam, swoją drogą! – to mają do siebie, że wszystko wiedzą i wszystko doskonale rozumieją, a już szczególnie to, czego zupełnie nie rozumieli wtedy, gdy rządzili i za to odpowiadali. Na razie jednak, w chwili gdy piszę poniższe słowa, pan Piechociński jest jeszcze wicepremierem i przewodniczącym PSL, więc trzeba mu oczywiste sprawy tłumaczyć jak przysłowiowej krowie na rowie.
Pozwalam sobie więc panu wicepremierowi wyjaśnić, że gdy w radiowym wywiadzie użala się nad dziwnym statusem prawnym rolnika w Polsce, a szczególnie nad kryterium „rolniczości” stosowanym w tzw. ubezpieczeniach społecznych, i pozwala sobie zakończyć swe światłe wywody okrzykiem „Korwin Mikke i pewien znany redaktor won z KRUS!” – to wychodzi na kompletnego idiotę.
Bo to pan, panie Piechociński, jest odpowiedzialny za krytykowane przez siebie przepisy, i to pańska partia od lat staje na uszach, aby ich nie zmieniono. A sprawa jest prosta jak drut. To że „znany redaktor”, czyli ja właśnie, ale też Korwin, ale też przygarść dziennikarzy i co najmniej kilkudziesięciu artystów (z tych, którzy publicznie o tym mówili, pamiętam Michała Żebrowskiego oraz Monikę Strzępkę i Pawła Demirskiego) w świetle polskiego prawa jest rolnikami, wynika z prawnej definicji, iż rolnikiem jest ten, kto jest właścicielem ziemi. Choćby jego „gospodarstwo rolne” było w istocie działką rekreacyjną.
Nie podoba się panu? To pan to do cholery zmień. Nikt inny nie jest bardziej władny to zrobić. Niech prawo zdefiniuje rolnika jako tego, który się z produkcji rolniczej utrzymuje – i po kłopocie. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy o tym pisałem, namawiając do takiej zmiany. W końcu o tym, że jestem dla tego sklerotycznego państwa rolnikiem wiedzą wszyscy ode mnie właśnie. A jestem nim nie dlatego, że mi na tym KRUS jakoś specjalnie zależy, ale dlatego, że utrzymując się wyłącznie z honorariów autorskich i posiadając ziemię orną jestem ustawowo zmuszony (!) właśnie w ten sposób realizować obowiązek „ubezpieczenia społecznego”. Nie mam etatu, bo nie chcę, nie zarejestrowałem swego pisania jako działalności gospodarczej, wyjaśnię w tym tekście dlaczego, a tych paręnaście hektarów mam i nie pozwalam im leżeć odłogiem, więc z mocy przepisów wychodzi tak, jak wychodzi. Śmie pan mieć do mnie pretensje, że stosuję się do prawa, którego wy sami bronicie jak niepodległości (a w istocie bardziej, bo, nie czarujmy się, niepodległość to widać że wam wisi nacią)? Nie wiem, czy więcej w tym bezczelności, czy głupoty.
A dlaczego takie prawo obowiązuje? Bo gdyby rolnikiem był nie ten, kto ma ziemię, ale ten, kto produkuje, to rolnicy musieliby składać deklaracje o dochodach. Można by ich wtedy objąć podatkiem dochodowym. A to byłby problem nie tyle dla rzeszy ledwie-z-ziemi-żyjących małorolnych z przysłowiową jedną krówką i jedną kurą na zagonie, o których troska jest tu oficjalnym pretekstem – ale przede wszystkim dla wsiowych krezusów z „peezelu”. I dla dużej części posłów, senatorów i zaprzyjaźnionych biznesmenów tej partii.
Jeśli pan Piechociński tego nie rozumie, to trzeba w ocenie jego potencjału intelektualnego przyznać rację pani Bieńkowskiej.
Do jakiegoś tajemniczego znanego redaktora w KRUS nawiązała też aluzyjnie Monika Olejnik. „Znam pewnego dziennikarza, który udaje rolnika i jest w KRUS”, pochwaliła się w rozmowie – cokolwiek na wyrost, aż tak znowu blisko, żeby mogła się tym szczycić, się nie znamy – a z kontekstu wynikało, że to jakiś przekręt, cwaniactwo i kombinowanie.
Chce pani o tym porozmawiać, pani redaktor? Zdaje się nie, skoro posługuje się mętnymi aluzjami, zamiast otwarcie wyartykułować, do kogo pije. Ale jak i tak skorzystam z zaproszenia. Zacznijmy od pytania – a czy pani Olejnik jest dziennikarką?
Bo wedle mojej wiedzy – nie. Jest przecież, formalnie, przedsiębiorcą. Jednoosobową firmą „Monika Olejnik”. To nie pani Monika, dziennikarka, siedzi przy mikrofonie albo przed kamerą, tylko firma. Prawda?
Gdyby to była Monika Olejnik osoba fizyczna, to by musiała płacić podatek dochodowy w wysokości 14 839 pln 02 gr plus 32 proc. od zarobków ponad 85 528 zł rocznie, który to próg, sądząc choćby po jej szpilkach (nie wymawiam, ale moi sąsiedzi z Kujawsko-Pomorskiego mają równowartość jednej takiej pary na utrzymanie całej rodziny przez półtora miesiąca) szybko przekracza. I nie mogłaby sobie od tego nic odliczyć tytułem tzw. kosztów uzyskania. Nic, ani gronia, bo byłoby to honorarium autorskie, czyli płatność z tytułu umowy o dzieło z przeniesieniem praw autorskich. Owszem, kiedyś przed laty to się opłacało i pewnie wtedy pani Monika była dziennikarką a nie firmą. Ale PO wywalczony jeszcze przez Stefana Żeromskiego 50-cioprocentowy koszt uzyskania na honoraria autorskie zniosła, i nie zastąpiła go mniejszym, 30-procentowym, stosowanym do dziś w wypadku zwykłych umów-zleceń, tylko możliwość odliczania jakichkolwiek kosztów, powyżej pewnej stałej, niskiej kwoty zarobku, zlikwidowała totalnie. W ten sposób honorarium autorskie stało się najwyżej w III RP opodatkowanym rodzajem dochodu, i nic dziwnego, że wszyscy, nie tylko dziennikarze, ale także naukowcy i artyści od niego uciekają, stając się formalnie lipnymi przedsiębiorcami.
Bo kiedy taka na przykład pani Olejnik występuje jako Firma Monika Olejnik, co z punktu widzenia publiczności niczym się nie różni, to wystawia firmie, w której wystąpiła, rachunek i płaci od tego samego dochodu podatek liniowy 19 proc. Co więcej, w miarę inwencji swojego księgowego oraz tolerancji urzędu skarbowego (zmiennej) ma prawo sobie przeróżne wydatki „wrzucać w koszty”. Być może nawet koszt zakupu niezbędnych do wykonywania firmowych usług strojów – tego nie wiem – ale na pewno czynsz, rachunki, benzynę etc.
Jeśli panią redaktor mierzi że dziennikarz „udaje rolnika”, to wypadałoby się wytłumaczyć, w czym lepsze jest udawanie przez dziennikarza przedsiębiorcy? Pani Olejnik powie, że niska składka i objęcie bezpłatnym ubezpieczeniem zdrowotnym to miała być forma pomocy państwa dla ubogich rolników (bogatych przy okazji też) a nie dla dobrze sytuowanych dziennikarzy. Słusznie. A 19-proc. podatek liniowy dla przedsiębiorców miał służyć zachęcaniu ich do zatrudniania pracowników, tak to tłumaczył, wprowadzając go, premier Leszek Miller. Czy firma Monika Olejnik zatrudnia kogoś poza nią samą? A inne podobne firmy?
Piszę o czymś powszechnym – państwu się zdaje, że w serialu czy reklamie występuje aktor taki-nie-taki, a wcale nie, to występuje Firma Aktor. Że tu czy tam coś wygłasza, pisze albo egzaminuje jakiś profesor, a to też Firma Profesor. Prawie wszyscy dziennikarze, może poza garstką weteranów, mających z przyzwyczajenia etaty, to nie dziennikarze, tylko firmy. Duża oszczędność, ale nie pozbawiona wad.
Państwo się zapewne spytają – skoro to takie opłacalne, to dlaczego autor niniejszego subotnika trzyma się dziwacznego statusu piszącego rolnika, zamiast też założyć firmę, zoptymalizować podatek o połowę i wrzucać sobie w koszta? Frajer? Nie, ja po prostu mam inne priorytety. Zaciskam zęby i płacę wiadomym synom – w ubiegłym roku z tytułu podatku dochodowego było to 130 tysięcy pln, bo miałem czelność wydać bestseller, a za to socjalistyczne państwo karze z całą bezwględnością – nie dlatego, żeby zachować ten przywilej, że zamiast 1200 złotych miesięcznie kradną mi na „ubezpieczenie społeczne” tylko niecałe 900 na kwartał (a pani redaktor-firma pochwali się, ile podatku zapłaciła?) bo od razu widać, że to żaden zysk, ale dlatego, że kiedy jest się firmą, to w każdej chwili może człowiekowi wleźć do domu jedna z czterdziestu inspekcji i nałożyć dowolną karę. Może też mu urząd skarbowy naliczyć za parę lat wstecz jakieś dodatkowe opłaty, bo urzędnikowi zmieniło się po czasie widzimisię, co jest kosztem, a co nie, i co odliczać można, a czego nie wolno.
Oczywiście – jeśli władza zechce wobec kogoś okazać złośliwość. W tym rzecz, że ja z góry to zakładam, bo sam lubię różnym ważniakom okazywać złośliwość i ich wkurzać. Więc horrendalny podatek muszę odżałować jako koszt swojej niezależności. Ale jeśli ktoś, jak na przykład pani redaktor Olejnik, złośliwy jest głównie wobec opozycji, to bycie firmą wydaje się rozwiązaniem bezpiecznym.
Bo, skoro już żeśmy dotknęli tego tabu, o którym tzw. liderzy opinii trzymają zmowę milczenia, przerywaną ewentualnie tylko mętnymi aluzjami do „udawania rolników” (widzicie więc Państwo, dotrzymuję słowa, że z dzisiejszych osobistych porachunków coś wyniknie) patologia, której tu dotykamy, nie jest moim zdaniem bez wpływu na zachowania gwiazdorów dziennikarstwa i innych celebrytów. Ja płacę ten KRUS, niski, płacę podatek od honorariów autorskich, horrendalnie wysoki, płacę nawet abonament RTV, i z tym wszystkim każdy może mnie pocałować dokładnie tam, gdzie szynkarza Paliveca ze „Szwejka”. Ale wyobrażam sobie, że dla kogoś, kto – jak pono Tomasz Lis od TVP – za program bierze 90 tysięcy „na firmę” widmo owych czterdziestu kontroli albo choćby tylko umiarkowanie upierdliwego urzędu skarbowego musi straszne. Podobnie, jak dla aktora-celebryty, który poprztala jako firma w licznych serialach i ma akurat dobrą passę do reklam. Albo tzw. inteletualisty, który jako firma konsumuje krajowe i zagraniczne granty.
Myślę, że ma to wpływ na lizusostwo niektórych dziennikarzy wobec obecnej władzy i ich paniczny strach przed zmianą. Szczególnie w wypadku tych, którzy na opozycję nawylewali prze ostatnie lata cysterny pomyj i boją się zemsty. I że ta sytuacja bardzo wzmacnia skłonność różnych sław do gorliwego wspierania rządzącego układu, mimo całej jego zgnilizny. No bo, trudno coś mówić na pewno, ale niejeden sobie na pewno pomyślał, że gdyby Duda nie wygrał wyborów, to milicjanci narąbanemu panu Danielowi tylko by zasalutowali albo jeszcze odeskortowali go grzecznie do celu podróży. A na co sobie organa, nawet bez żadnej zachęty PiS-u, zaczną pozwalać, jak obecna „waadza” przerżnie i w parlamencie? „Ach, strach, strach, rany boskie…”
Nie mam złudzeń, rządzące III RP elity polityczne celowo naprodukowały patologii i celowo starały się w nich umoczyć każdą grupę zawodową z osobna i wszystkie razem. Także w tych dotyczących podatków i zatrudnienia. KRUS, który praktycznie jedyny się jako ich przykład wymienia, nie jest bynajmniej patologią jedyną ani największą – tyle, że miastowym akurat łatwo tylko tę zauważać. Czy można mieć pretensje do dziennikarzy, artystów czy tzw. intelektualistów że chcą żyć i dostosowują się do idiotycznego prawa, udając przedsiębiorców, choć przecież nimi nie są, tak, jak i ja nie jestem w ścisłym sensie rolnikiem? Nie. W państwie patologicznym jako dziennikarz nie mam dobrego wyboru, albo władza będzie miała na mnie bat, albo ponosić muszę koszty swojej niezależności. Ja swojego wyboru nie ukrywam i nie widzę powodu, żeby ludzie-firmy, jak chcą sobie powycierać uszminkowane usta moim „krusownictwem” (bo z jakiegoś powodu mają z nim straszny ból pleców, choć w swojej sytuacji ludzi-firm nic złego nie widzą) robili to za pomocą aluzji do jakiegoś nie określonego z nazwiska „znanego redaktora”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.