Szok, przerażenie, współczucie – te emocje dominują po masakrze w Orlando. Odczytane SMS-y jednej z ofiar do matki, sceny opisywane przez tych, którzy przeżyli, niewątpliwie mrożą krew w żyłach. Trudno się dziwić emocjom, jakie wywołało zabójstwo 50 osób w barze gejowskim w Orlando. Nie zaskakują także wezwania do modlitwy, bowiem jest ona jedyną rzeczą, jaką można zrobić dla zmarłych niespodziewaną śmiercią (o wybawienie z niej nasi ojcowie i dziadowie zawsze się modlili). Koronka do Miłosierdzia Bożego to dobra ostatnia posługa wobec ofiar zamachu.
Emocje są więc zrozumiałe i konieczne. Problem zaczyna się w momencie, gdy ktoś na tych zrozumiałych i tak bardzo ludzkich emocjach próbuje budować konkretną politykę. Politykę nienawiści wobec wartości i całych wspólnot, które z tą zbrodnią nie miały nic wspólnego. A, niestety, dzieje się to od pierwszych niemal chwil po masakrze.
Już wtedy bowiem, gdy z całej Ameryki i całego świata zaczęły napływać zapewnienia o modlitwie i współczuciu, pojawiły się pierwsze komentarze aktywistów gejowskich, którzy o współudział w zbrodni dokonanej przez utożsamiającego się z Państwem Islamskim muzułmanina oskarżali chrześcijan i konserwatystów. „Islam nie podsycał przemocy domniemanego zabójcy Omara Mateena, to zrobiła toksyczna męskość i globalna kultura imperialistycznej homofobii” – można było przeczytać na twitterowym wallu czarnych aktywistów Planned Parenthood. Myśl tę podejmowali inni. „Hej, prawicowy chrześcijaninie, próbujesz desperacko pokazać, że prawicowi muzułmanie są bardziej antygejowscy niż ty: ale twoje winy są już jawne” – oznajmiła znana lewicowa komentatorka Sally Kohn. I dodawała: „Islamscy ekstremiści zabijają osoby LGBT. Chrześcijańscy i żydowscy ekstremiści doprowadzają ich do samobójstw”. (...)