Publiczna debata w Krynicy-Zdroju Viktora Orbána i Jarosława Kaczyńskiego przejdzie do historii. A wszystko za sprawą słów tego pierwszego, które sprawiły, że przedstawicielom europejskiej lewicy ścierpła skóra. Oto słowa premiera Węgier: „Elita europejska, decydenci polityczni, liderzy mediów wmówili sobie, że właściwym kierunkiem rozwoju ludzkości jest to, aby zlikwidować nasze tożsamości. Że to nie jest nowoczesne być Polakiem, Czechem, Węgrem. Nie jest nowoczesne być chrześcijaninem. W miejsce tego pojawiła się nowa tożsamość: europejska. […] Jest możliwość kontrrewolucji kulturalnej. Nie ma czegoś takiego jak tożsamość europejska. Są Polacy i Węgrzy”.
Jakby zdając sobie sprawę, że sformułowanie „kontrrewolucja kulturalna” będzie działać jak czerwona płachta na byka, Orbán powtórzył je jeszcze kilka razy. Szef PiS nie pozostał mu dłużny. I odpowiadając, dodał, że „kontrrewolucja” to słowo w Unii wyklęte i że warunkiem jej powodzenia muszą być zmiany w sposobie podejmowania decyzji przez Wspólnotę.
To dobrze, że obaj liderzy tak wyraźnie nazwali rzeczy po imieniu: tak, jednym z głównych źródeł obecnego kryzysu Zachodu jest przesadne dążenie do unifikacji połączone z wrogością europejskich elit intelektualnych i politycznych do własnej tożsamości. W istocie chcą one zbudować nowego człowieka, nie-Polaka, nie-Węgra, nie-Czecha, ale jakąś osobliwą postać pan-Europejczyka. Zamiast mężczyzny i kobiety ma się pojawić osobliwa transgenderowa hybryda, zamiast Polaka, Węgra, Hiszpana – ich zmutowana europejska odmiana.
Z godnie z tą nową utopijną wizją lewicowych radykałów, którzy od lat opanowują europejskie instytucje, naród, jako wspólnota kulturowa, czy Kościół, jako wspólnota wiary, mogą przetrwać jedynie w postaci eksponatu muzealnego. Można tolerować ich istnienie, pod warunkiem że będą przypominać skansen lub wyroby Cepelii. W ich ujęciu Unia ma się stać, i coraz częściej bywa, skutecznym narzędziem do przeprowadzenia wielkiej operacji rewolucji kulturowej, wehikułem służącym inżynierii społecznej na gigantyczną skalę, której ostatecznym celem ma być podporządkowanie państw narodowych jednemu, globalnemu hegemonowi. Różne narody, wiary, religie, także płcie, mają utracić swój charakter.
Nie da się ukryć, że to wizja całkiem odmienna od tej, która towarzyszyła ojcom założycielom Wspólnoty w latach 50. Dla nich Unia (wtedy jeszcze wspólnota) była przede wszystkim chrześcijańską odpowiedzią na katastrofę II wojny światowej. Ani Adenauer, ani de Gaulle nie myśleli i nie chcieli też niszczyć narodowych tożsamości. Podobnie rozumiał projekt unijny Jan Paweł II, kiedy to wielokrotnie podkreślał, że Europa musi zachować swoje chrześcijańskie dziedzictwo, i dodawał, że trzeba się przeciwstawiać agnostycznemu oraz ateistycznemu laicyzmowi i sekularyzacji, czyli totalnemu wykluczeniu Boga i prawa naturalnego. Jak łatwo można było przewidzieć, słowa Orbána i Kaczyńskiego spotkały się z szyderstwem, kpinami, ze złością lub z lekceważeniem. Można mieć tylko nadzieję, że na takich deklaracjach – które na razie tylko napędziły utopistom stracha – się nie skończy. Prezes PiS ma oczywiście rację, że bez zmiany systemu podejmowania decyzji w Unii żadna kontrrewolucja się nie uda. Bez zmiany systemu, w którym to możliwe jest podejmowanie przez Komisję Europejską działań wymierzonych w kulturową suwerenność poszczególnych państw, kontrrewolucja pozostanie tylko koszmarem, majakiem w snach lewicowych ideologów.
Polska i Węgry zdają sobie z tego sprawę. Na początek dobre i to.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.