Po co aż takie ryzyko
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Po co aż takie ryzyko

Dodano: 16
Andrzej Duda, prezydent RP
Andrzej Duda, prezydent RP Źródło: YouTube / Prezydent.pl

W środę, 24 maja, prezydent Andrzej Duda, w czasie wieczornego wystąpienia z okazji drugiej rocznicy objęcia urzędu, ponownie wezwał do przeprowadzenia referendum w sprawie konstytucji. Stwierdził, że powinno się ono odbyć 11 listopada 2018 r., bo „święto stulecia odzyskania niepodległości to najlepszy dzień na określenie niezbędnych kierunków zmian ustrojowych w naszym państwie”. Prezydent dodał, że „te kierunki po raz pierwszy w historii nakreśli całe nasze społeczeństwo”. Brzmi to rzeczywiście pięknie – sto lat od odzyskania niepodległości po zaborach wolni Polacy sami określą, jaką konstytucję chcieliby mieć. Tyle że w przeciwieństwie do prezydenta nie potrafię się zdobyć na tak wielką wiarę.

Prezydent ma rację, że obecna konstytucja wymaga zmian i że pierwsza oraz najważniejsza powinna dotyczyć kwestii ustrojowych. Autorzy obecnej ustawy zasadniczej stworzyli bowiem, o czym wielokrotnie pisałem i mówiłem, hybrydę. Ni to pies, ni wydra – chciałoby się powiedzieć. Niby mamy system prezydencki, bo wybieramy głowę państwa w wyborach powszechnych. Niby mamy ustrój parlamentarno-gabinetowy, z silną pozycją szefa rządu, bo to on obsadza ministrów i decyduje o projektach ustaw. Obie władze jednak łatwo mogą się blokować, co najlepiej widać w sytuacji, w której prezydent i większość rządowa pochodzą z różnych obozów politycznych.Dlaczego zatem Andrzej Duda nie zaproponował swojego projektu zmian konstytucji ani nie ogłosił, jak miał do tego prawo, referendum w sprawie konstytucji z prawdziwego zdarzenia?

Zamiast tego wiadomo jedynie, jaką datę głosowania proponuje prezydent. Co to bowiem znaczy, że Polacy będą określać „niezbędne kierunki ustrojowe” i że „zrobi to całe społeczeństwo”? W ten sposób nigdy nie powstawały ustawy zasadnicze. Referendum ma sens tylko, jeśli dotyczy sprawy konkretnej, łatwo dla wszystkich zrozumiałej, na której skupiają się emocje społeczne. Jak można sobie wyobrazić, że nagle Polacy, znani ze swego – powiedzmy to eufemistycznie – niezbyt wielkiego zaangażowania w sprawy publiczne, masowo będą debatować o ustroju? Kto będzie ostatecznym autorem pytań referendalnych? No, chyba musi to być jednak prezydent, bo inaczej lista pytań w ogóle nie powstanie. Jednak jeśli będą miały one ogólny charakter, to idę o zakład, że całe referendum zakończy się porażką. Może głos odda 20, może 30 proc. uprawnionych.

Problemem jest jednak nie tylko niejasność pytań, lecz także brak jakichkolwiek gwarancji, że wola społeczeństwa zostanie uszanowana. Załóżmy przez moment, że nie mam racji, że za rok zmobilizowane społeczeństwo w liczbie przekraczającej 50 proc. obywateli ruszy hurmem do urn i powie, że jest za – zgaduję – poszerzeniem kompetencji prezydenta. I co dalej? Przecież w formule, o jakiej mówi Andrzej Duda, i tak ostatecznie Sejm będzie musiał wprowadzić owe „kierunki” w życie. Albo i nie, jeśli będzie to wymagało zmiany konstytucji. Zwykłe referendum odpowiadające na ogólne pytania, nawet jeśli będzie ważne, nie może bowiem zmienić zapisów ustawy zasadniczej. Jedynym zyskiem politycznym tej inicjatywy jest to, że pokazuje ona Andrzeja Dudę jako samodzielny podmiot polityczny. To nie jest bez znaczenia. Ryzyko z tym związane też jest jednak znaczne. Przy każdej frekwencji niższej niż 50 proc. będzie można ogłosić, a opozycja to na pewno zrobi, że jest to wotum nieufności dla głowy państwa. Nie ma chyba wątpliwości, że prezydent jako autor nieważnego referendum, a tak się o nim będzie mówiło, jeśli spełni się negatywny scenariusz, będzie miał mniejsze, a nie większe szanse na reelekcję. Być może to uwagi pesymisty. Tylko że historia zwykle pesymistom przyznaje rację. Dlatego proste pytanie brzmi: Po co aż tyle ryzykować? © ℗

Artykuł został opublikowany w 22/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także