Zychowicz pisze o zdradzie na Wołyniu. To wstrząsająca książka

Zychowicz pisze o zdradzie na Wołyniu. To wstrząsająca książka

Dodano: 221
Piotr Zychowicz, redaktor naczelny magazynu "Historia Do Rzeczy"
Piotr Zychowicz, redaktor naczelny magazynu "Historia Do Rzeczy" Źródło: PAP / Rafał Guz
Dlaczego nikt nie bronił tych Polaków? Gdzie była Armia Krajowa? To pytania, które nie dawały mi spokoju – mówi nam Piotr Zychowicz, autor książki "Wołyń zdradzony".

Damian Cygan: Dlaczego napisałeś książkę o zbrodni wołyńskiej?

Piotr Zychowicz: Bo sam jestem człowiekiem wywodzącym się z ziem wschodnich Rzeczypospolitej. Moja rodzina nie pochodzi co prawda z Wołynia, lecz z Laudy, ale czuję się emocjonalnie związany z całością terytoriów, które nasi przodkowie określali mianem ziem litewsko-ruskich. Mam równocześnie poczucie, że wielu Polaków z centrum kraju nigdy tych ziem nie ceniło. Uważało je za mniej ważne od centralnych i zachodnich prowincji Rzeczypospolitej. Nie miało serca ani do tych ziem, ani do ich mieszańców. Polaków ze wschodu uważało za Polaków gorszej kategorii. To nastawienie doskonale widać na przykładzie reakcji, a raczej braku reakcji, Polskiego Państwa Podziemnego na ludobójstwo na Wołyniu.

"Polskie władze tylko wtedy interesują się mordowaniem Polaków, jeśli mordercami są Niemcy" – to fragment raportu podziemia z ziem wschodnich RP, który cytujesz na samym początku książki. Naszych władz naprawdę nie interesował los Wołyniaków?

Nasze władze uważały, że koszmar, który rozgrywa się na Wołyniu, ma drugorzędne czy wręcz trzeciorzędne znaczenie. Dla Armii Krajowej priorytetem była akcja "Burza" i powstanie. Czyli walka przeciwko Niemcom. Większość wysiłków organizacyjnych była skupiona na szykowaniu się do tych działań. Władze Polskiego Państwa Podziemnego nie chciały dzielić swoich sił, nie chciały "marnować" broni potrzebnej im do przyszłej walki z Niemcami. Zamiast wystąpić zdecydowanie przeciwko ukraińskim nacjonalistom, toczyły z nimi pozbawione sensu negocjacje, wierząc naiwnie, że z banderowcami uda się jakoś dogadać. To były oczywiście mrzonki.W efekcie wojskowe struktury AK powstały na Wołyniu zbyt późno. Mimo licznych ostrzeżeń podziemie zbagatelizowało zagrożenie banderowskie. Nie stworzyło na Wołyniu oddziałów partyzanckich, które mogłyby bronić Polaków. Nie przysłało odsieczy z centrum kraju. Nie przysłało broni. A było przecież mnóstwo czasu na reakcję. Do pierwszej masowej zbrodni UPA na Polakach doszło w Parośli 9 lutego 1943 r., a do apogeum mordów w krwawą niedzielę – 11 lipca 1943 r. Co AK zrobiła przez ten czas? Niemal nic. Uzbrojone w noże i siekiery watahy banderowców i zwykłych chłopów bezkarnie wyżynały polskie wsie, nie napotykając nigdzie na opór AK. Walkę podjęły tylko stworzone spontanicznie ośrodki polskiej samoobrony i utworzone przez Niemców posterunki polskiej policji. Tak zwani "zieloni".

W książce przytaczasz relację Aleksandra Praduna, który w sierpniu 1943 r. przeżył napad banderowców na wieś Ostrówki. Piszesz, że rozmowa z nim była najbardziej wstrząsająca ze wszystkich, jakie przeprowadziłeś w swojej dziennikarskiej pracy. Co widział ten człowiek?

Pan Aleksander Pradun w 1943 r. był jeszcze dzieckiem. Razem z innymi dziećmi i kobietami z Ostrówek został popędzony przez banderowców na świeżo zżęte pole. Tam oprawcy kazali się im kłaść na ziemię. A następnie strzałami w tył głowy uśmiercali ich jednego po drugim. Przypominam – mówimy o kobietach i dzieciach! Pan Pradun przeżył cudem. Kula banderowca ominęła jego głowę i zaryła w ziemię. Obok niego leżała jego mama. Nie miała tyle szczęścia. Pocisk roztrzaskał jej czaszkę, a krew i fragmenty mózgu ochlapały twarz Praduna. Gdy mi o tym opowiadał, płakał. A ja słuchałem, wstrząśnięty. Nigdy nie zapomnę tej rozmowy. Ostrówki zostały spacyfikowane kilka tygodni po krwawej wołyńskiej niedzieli. Mało tego, wieś leżała niemal nad samym Bugiem, tuż przy granicy z Lubelszczyzną. Dlaczego nikt nie bronił tych Polaków? Gdzie była AK? To pytania, które nie dawały mi spokoju.

Podtytuł książki brzmi: "Jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA". Wygląda na to, że uderzasz w świętość Armii Krajowej. No to gdzie było Polskie Państwo Podziemne, kiedy na Wołyniu trwało ludobójstwo?

Dla mnie święci są żołnierze Armii Krajowej. Czyli dzielni chłopcy i dzielne dziewczęta, którzy z heroizmem i poświęceniem walczyli o wolność Polski. To moi bohaterowie. Natomiast do kierownictwa AK mam stosunek krytyczny. Moim zdaniem popełniało ono fatalne błędy. Wystarczy wspomnieć współpracę z bolszewikami w ramach akcji "Burza" czy wywołanie katastrofalnego w skutkach powstania warszawskiego. Wołyń to kolejny błąd Komendy Głównej AK. Gdy w lipcu 1943 r. banderowcy przystąpili do wielkiej rzezi Polaków, Armia Krajowa – tak jak wspominałem – była zupełnie nieprzygotowana. W terenie nie było naszej partyzantki. Miejscowy dowódca AK, płk. Kazimierz Bąbiński, rozkaz o stworzeniu oddziałów partyzanckich wydał dopiero 20 lipca 1943 roku! A więc dziewięć dni po apogeum rzezi, gdy olbrzymia część ofiar ludobójstwa została już zgładzona. Była to więc decyzja słuszna, ale tragicznie spóźniona. Niestety powołane oddziały były zbyt słabe. Znalazło się w nich zaledwie 1,3 tysiąca ludzi. Tylu żołnierzy wołyńska AK rzuciła do pomocy rąbanym siekierami rodakom. Reszta pozostała w konspiracji. Rozkaz mobilizacyjny wołyńskich struktur Armii Krajowej został zaś wydany dopiero… w styczniu 1944 r. Pół roku po rzezi! AK dopiero wówczas wyszła z podziemia całością sił i wyciągnęła broń z magazynów. Udało się wówczas zmobilizować 6,5 tysiąca żołnierzy, którzy utworzyli słynną 27. Dywizję AK. Celem powołania tej jednostki był oczywiście udział w "Burzy". Czyli walka z Niemcami i współpraca z bolszewikami. Podstawowe pytanie brzmi: dlaczego tych ludzi nie zmobilizowano wcześniej? Gdyby w lipcu 1943 r. na Wołyniu znajdowały się tak potężne polskie siły, skalę ludobójstwa można by w znacznej mierze ograniczyć. Wielu Polaków można było uratować. Niestety – AK miała inne priorytety. Na tym właśnie polegał tragizm sytuacji. Wspaniali wołyńscy patrioci ginęli pod ciosami banderowskich noży, na próżno wyglądając ratunku ze strony ich ukochanej ojczyzny. To bardzo gorzka historia.

Okrucieństwo zbrodni wołyńskiej polega na tym, że Polacy byli mordowani w sposób niezwykle bestialski, ale jednocześnie prymitywny, przy użyciu siekier, wideł czy młotów do uboju bydła. Kończyny odcinano im piłami, ciała rozrywano końmi, topiono w studniach. Potrafisz wytłumaczyć ten sadyzm?

Przyczyny były dwie. Po pierwsze, oddziały banderowskie dysponowały niewielką ilością broni palnej i amunicji. Stąd do mordowania upowcy często używali tego co akurat mieli pod ręką. Po drugie, wołyńskie kierownictwo OUN/UPA próbowało zakamuflować prowadzoną przez siebie czystkę etniczną. Nadać jej charakter "spontanicznej chłopskiej rebelii". Dlatego właśnie wciągnęło do mordów rzesze zwykłych ukraińskich włościan. Jednych do udziału w "rzezaniu Lachów" zachęcono obietnicą łupów, innych zastraszono. Chłopi nie dysponowali zaś oczywiście karabinami i pistoletami. Szli na pogromy polskich wsi z prymitywnymi narzędziami rolniczymi w rękach. Często pod wpływem alkoholu. Przyniosło to przerażające skutki.

Zdradzisz na koniec, co będzie tematem twojej kolejnej książki?

Na razie nie myślę o nowej książce. Napisanie "Wołynia zdradzonego" kosztowało mnie wiele pracy i wysiłku. Szczególnie trudno czytało mi się wspomnienia ocalałych. A przeczytać ich musiałem setki. Te opisy rozpaczy, śmierci, okrucieństw… Coś strasznego. Potwornego. Każdy, kto zajmował się kiedykolwiek ludobójstwem na Wołyniu wie, o czym mówię. To nie spływa po człowieku jak po kaczce.

Nowa książka Piotra Zychowicza "Wołyń zdradzony, czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA" wchodzi do księgarń 1 lipca 2019 r.

Okładka książki Piotra Zychowicza "Wołyń zdradzony"

Rozmawiał: Damian Cygan
Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także