"Fałszywie ujemni chorzy". Sytuacja jest gorsza niż wszyscy zakładali?

"Fałszywie ujemni chorzy". Sytuacja jest gorsza niż wszyscy zakładali?

Dodano: 
fot. zdjęcie ilustracyjne
fot. zdjęcie ilustracyjne Źródło: PAP / Jakub Kaczmarczyk
Personel medyczny obawia się, że negatywne wyniki testów na koronawirusa nie dają 100-procentowej pewności, a tacy pacjenci po wypuszczeniu do domu, mogą dalej zarażać kolejne osoby.

Mamy 203 nowe przypadki zakażenia koronawirusem, potwierdzone pozytywnym wynikiem testów laboratoryjnych – podało w piątek rano Ministerstwo Zdrowia. Resort poinformował też o śmierci 80-letniej kobieta ze szpitala w Bytomiu oraz 87-letniej kobiety ze szpitala w Poznaniu. Jak dotąd w skali kraju liczba zakażonych wynosi 3149 osób, zmarło 59 osób.

"Rzeczpospolita" opisuje, że w Warszawie pacjent z objawami zapalenia płuc, któremu przeprowadzone testy pokazały wynik ujemny, trafia najczęściej na Banacha do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego, gdzie traktuje się ją jak zwykłego pacjenta bez podejrzenia koronawirusa. Okazuje się jednak, że ta praktyka może być błędna.

"Jak tłumaczą wirusolodzy, test na obecność Covid-19 jest wiarygodny, jeśli zrobi się go między piątym a siódmym dniem od zakażenia" – czytamy na portalu rp.pl.

Prof. Włodzimierz Gut, doradca głównego inspektora sanitarnego, twierdzi, że nie ma sensu robić testów, dopóki nie wystąpią objawy wirusa. W przeciwnym razie wyniki będą negatywne bez względu na fakt czy pacjent jest zarażony czy nie.

– Tacy potencjalnie fałszywie ujemni chorzy trafiają do nas na normalne oddziały, między innych chorych i personel niechroniony specjalnymi kombinezonami – podkreśla lekarz z Banacha.

Lekarz pracujący na bloku operacyjnym w rozmowie z dziennikiem przyznaje, że jeżeli pacjent ma wynik ujemny, to również na sali operacyjnej nie stosuje się żadnych dodatkowych środków bezpieczeństwa.

Personel medyczny obawia się „efektu koronadomina", czyli wyłączania kolejnych oddziałów, a w ostateczności - całych szpitali. Jeżeli wirusa stwierdzono u jednego z pacjentów, to kwarantannie muszą być poddani wszyscy, z którymi miał kontakt. To może sparaliżować polską służbę zdrowia.

Koronawirus w Polsce

W związku z koronawirusem 2 kwietnia hospitalizowanych było 2 158 osób, 174 997 objęto kwarantanną, a 44 491 nadzorem sanitarno-epidemiologicznym – podało w piątek rano statystyki z dnia poprzedniego Ministerstwo Zdrowia.

Informacja, że ktoś jest hospitalizowany to wiadomość, że przebywa w szpitalu. Niekoniecznie oznacza to, że jest nosicielem koronawirusa albo że jest chory na COVID-19. Niektóre osoby mają objawy chorobowe, ale jest to np. grypa. Dopiero po wykonaniu testu wiadomo, czy mamy do czynienia z zakażeniem koronawirusem.

Informacja, że ktoś jest objęty kwarantanną dotyczy osób zdrowych, które miały bliski kontakt z zakażonymi lub podejrzanymi o zakażenie koronawirusem. Osoba nią objęta przebywa w swoim mieszkaniu przez dwa tygodnie – liczone od dnia ostatniego kontaktu z zakażonym lub od dnia powrotu z regionu ryzyka.

Informacja, że ktoś jest objęty nadzorem epidemiologicznym oznacza, że nie miał bezpośredniego kontaktu z nosicielem lub chorym, ale na wszelki wypadek sprawdza się stan zdrowia tej osoby. Chodzi np. o pracę w jednym budynku, w którym przebywał nosiciel koronawirusa.

Czytaj też:
Koronawirus: Szpital w Krakowie rozpoczął testy superwydajnym urządzeniem
Czytaj też:
Badacz: Koronawirus może "przeskakiwać” nawet 8 metrów

Źródło: rp.pl
Czytaj także