Duda-ło się. I co dalej?

Duda-ło się. I co dalej?

Ubiegający się o reelekcję prezydent Andrzej Duda (C) wraz z małżonką Agatą Kornhauser-Dudą (L) i córką Kingą (P) podczas wieczoru wyborczego w Pułtusku,
Ubiegający się o reelekcję prezydent Andrzej Duda (C) wraz z małżonką Agatą Kornhauser-Dudą (L) i córką Kingą (P) podczas wieczoru wyborczego w Pułtusku, Źródło: PAP / Leszek Szymański
  • Antoni TrzmielAutor:Antoni Trzmiel
Dodano: 
Zwycięski Andrzej Duda otrzymał 1 811 021 więcej głosów niż pięć lat temu, co dało procentowo... mniejsze poparcie. Wybory uwypukliły „oczywistą oczywistość” podział na „PiS i anty-PiS”, co dla nie-platformerskiej opozycji oznacza, że ostatecznie jest przystawką. Gorzej ma formacja Jarosława Kaczyńskiego. Musi nie popełniać błędów, którymi naznaczony był nawet powyborczy tydzień. O mało już nie potknęła się o siebie samą. A lepiej nie będzie.

Sukces jej programów grozi utratą swoich przewag. A już musi nadrobić stracone pięć lat w wielkich miastach jak i najmniejszych miasteczkach, gdyż najwyraźniej mści się brak pomysłu na własne elity – nie tylko medialne, materialne, a przede wszystkim – niezależne od cyklu wyborczego. A i do tego musi zreformować państwo – bo choć właśnie uniknęło „pomarańczowej rewolucji” czy kolejnej „wojny na górze”, to wciąż grozi jej zacięcie się polityczne à la Izrael czy Belgia.

– Udało się – odetchnął obóz władzy. Jednak powtarzanie jak po wyborach parlamentarnych, że „zasługiwaliśmy na więcej” – zważywszy na skale prospołecznych zmian i koniunktury, a nawet COVID-19 i popandemicznego kryzysu gospodarczego, nie daje odpowiedzi na to, co dalej.

Błędów w polityce, jak w kampanii, było co nie miara. I to po obu stronach. Pierwszym jest powyższe rozróżnienie: polityka i kampania. W demokracji dojrzałej to tak nie działa. Dlatego chcąc myśleć o trzeciej kadencji – bo druga dla PiS rozpoczęła się dopiero z reelekcją Andrzeja Dudy – musi wiele zmienić. Inaczej za trzy lata obóz Jarosława Kaczyńskiego przegra tak jak opozycja potknęła się o swój dorobek niezależnie czy miała Donalda Tuska (2005), ex-prezydenta Bronisława Komorowskiego (2010), ex-marszałek Małgorzatę Kidawę-Błońską czy też „politycznego Kubę Wojewódzkiego” (oboje 2020). Nie o nazwiska tu bowiem chodzi, choć one robią różnice, ale o całokształt. A przecież już anty-PiS był o włos od zwycięstwa. Więc następnym razem może nie mieć aż tak głupich elitek.

Werdykt Polaków, potwierdzony przez PKW to nowa polityczna rzeczywistość… a więc i nowa kampania. Ta cezura to najlepszy a zarazem jedyny czas na obszerną analizę.

Dlaczego pato-inteligenckie „***** ***” się nie ziściło?

Na nową sytuację najrezolutniej reaguje Krzysztof Bosak, który „Super Expresowi” zaraz po wyborach zadeklarował, że nie wyklucza koalicji z PiS. A więc mówi: chce negocjować. Pewnie długo, bo nie jest „na musiku”. Koszt? Być może nawet pęknięcie Konfederacji, która – jak pokazały te wybory, gdzie jej elektorat podzielił się na dwa przeciwstawne obozy. Zatem trzyma się niczym szyba na taktycznej taśmie klejącej. A to dobre tylko na kampanie. I wiedzie prostą drogą – jak już pokazały dzieje choćby Kukiz’15 – od wielkości do nicości. (Może korwiniści porozumieją się z Platformą. Zresztą znowu, bo sojusz z Donaldem Tuskiem Janusz Korwin-Mikke przed laty podpisywał, a przede wszystkim spora część największych platformerskich zakapiorów u Korwina niegdyś terminowała).

A mówi to Bosak teraz, a nie przed II wyborów, bo nie chciał skończyć jak Szymon Hołownia. A ten ma kłopoty. Choć prawdziwie deklaruje, że „Trzaskowskiemu dał więcej niż mógł i powinien”, to i tak nie tylko ex-minister Waldemar Kuczyński wyrzuca mu, że de facto Hołowni wina, bo zmobilizował część elektoratu, która ostatecznie NIE poparła „kandydata antykaczystowskiego”. W efekcie „pato-inteligenckie”, celebryckie „***** ***” się nie ziściło.

Te 250 tysięcy Hołowni (exit-pool Ipsos dla TVP, TVN, Polsat), która w drugiej turze poparła jednak Dudę, to grupa wyborców (ktoś ją przebadał dogłębnie?) ciekawa. A przede wszystkim jest – arcyważna.

Dlaczego tak ważna? Bo bez niej, jeśli 177 724 głosów nie ważnych zostałoby zaliczone na rzecz anty-Dudy (a zostałoby) bylibyśmy blisko arytmetycznego remisu. I to na poziomie dziesięciu milionów głosów. I wówczas rozpoczęłoby się prawdziwe „polskie piekło”.

Gowin i Majdan, a nie ciamajdan

Jeśli prezydent Andrzej Duda wygrałby tylko minimalną przewagą wówczas mielibyśmy Majdan i „III turę wyborów” na forach Sądu Najwyższego, TSUE, OBWE a nawet RWPG;-). I zupełnie serio dowodzą tego nie tylko deklaracje Rafała Trzaskowskiego w niedziele zaraz po 21.00 (Przypomnijmy – dekadę temu w niedzielny wieczór prezydentem-elektem był Jarosław Kaczyński, a rano już był nim Bronisław Komorowski).

Ten scenariusz i dziś jest grany, choć bez takiej mocy – politycznej, a co ważniejsze – społecznej. Co innego gdyby różnica wynosiła mniej niż sto tysięcy. Pewnie pakiety, których Royal Mail nie dostarczyła byłyby ostatecznym dowodem na spisek „kaczystów” z rządem Jej Królewskiej Mości, a jako, że to rząd Brexitu, co oczywiście niezbity dowód na Polexit… Teraz brzmi to jak sen spoconych celebrytów w pogoni na Lotnisko Chopina (co w automitologii symbolizować ma pereelowski Dworzec Gdański), czego zalew mamy w tym tygodniu w social mediach (więcej o tym Jan Fiedorczuk), ale mógł być koszmar dnia codziennego. I to całkiem serio.

Przed wyborami proponował go wyrastający na głównego machera opozycji Roman Giertych. Po wyborach nawet Adam Michnik u Tomasza Lisa mówił dosłownie o „majdanie”. (Zabawne jak Michnik Giertychem mówi). I dodajmy: był przygotowany z góry – czego dowodzi nie tylko rejestracja w maju przez przyjaciela Borysa Budki równolegle domen: trzaskowski2020.plprotestwyborczy2020.pl (co zauważył Tomasz Żółciak z DGP). Choć potem łudzono się, że będzie „trzask”. A mimo to przewodniczący Borys Budka ogłosił, że chce… unieważnienia wyborów. (Piotr Wielgucki: „Miały być setki tysięcy protestów wyborczych, w ostatnim dniu składania jest 168. To pokazuje „siłę” pajaców @bbudka, @CTomczyk @barbaranowacka). Zgoda z „Matką Kurką”, teraz to działanie z zakresu psychologii społecznej, ale mogło być inaczej. A nawet jeszcze gorzej.

Ten scenariusz byłby realizowany do kwadratu po majowym głosowaniu korespondencyjnym. Jako, że Władysław Kosiniak-Kamysz, Włodzimierz Czarzasty i Szymon Hołownia – stając murem za Platformą – zachowali się jak karpie żądające przyspieszenia wigilii – to świat nie wytrzymałby upadku w maju nawet większości kandydatów, a nawet tej jednej, co pociągnęłoby koniec największej partii opozycyjnej, która zniknęła by wraz z nią. Wygrana prezydenta w pierwszej turze w konkurencji wyłącznie z byłymi europosłami (tak, tak): Stanisławem Żółtkiem i Mirosławem Piotrowskim, a nawet z dużo poważniejszym Markiem Jakubiakiem, została by uznana nie za „Budapeszt w Warszawie” tylko… Mińsk Białoruski. Artykuł 7, który póki co jest zdechłym kapiszonem, wystrzeliłby „szafą” (jak Powstańcy Warszawscy nazywali największy kaliber bomb). Jest to oczywiste, bo teraz toczą się ważne dla UE negocjacji europejskiej siedmiolatki, czyli de facto czym unia ma być. (Owszem Hołownia, Kosiniak-Kamysz, Biedroń nie kwapili się by od razu z Małgorzatą Kidawą-Błońską rezygnować, ale też dociśnięci, a byli by dociśnięci, mogli by się wycofać na przykład dzień przed ciszą wyborczą – tak jak wszyscy jednak Trzaskowskiego poparli dzień po turze pierwszej).

W odróżnieniu od teraz, w takim przypadku kandydat PO jak i wyżej wymienieni, wespół-zespół z kanclerz Niemiec, a nawet Donaldem Trumpem (polegającym wówczas raczej na diagnozie osobistej przyjaciółki a zarazem ambasador w Warszawie) po prostu nie uznali by wyniku wyborów. Wówczas Bartosz Kramek z małżonką, wsparty milionami Sorosa i stypendiami sojuszniczych rządów, miałby wielkie pole do popisu. To „oczywista oczywistość”, że nasi ukochani partnerzy chcieliby sytuacje wykorzystać, by mieć „bardziej partnerskie” (czytaj: powolne) władze w Warszawie. A ta, nawet nie podatna na strachy na lachy władze, musiałby by się z tym jakoś liczyć. A więc „trzecia tura” zależałaby nie tyle od Polaków, lecz od międzynarodowej gry. W której jakiś Radosław Sikorski mówiłby w Warszawie jak niegdyś w Kijowie: albo się podporządkujemy propozycji niemieckiej albo „you all be death”. I w tej grze nagle tak ex-poseł Adam Michnik jak ex-prezydent Lech Wałęsa reprezentowaliby „heroiczny ruch Solidarności”. Byliby znów rozgrywającymi. (Wiem, że to brzmi śmiesznie nad Wisłą, ale nad Szprewą, Sekwaną, czy Potomakiem nie mają naszych doświadczeń. A dla ich interesów w to mi graj.)

I trzeba zauważyć za Rafałem Ziemkiewiczem, że odium za zablokowanie tej możliwości wziął na siebie Jarosław Gowin. Być może dla niego samego – jak jego formacji – politycznie śmiertelne („zdrajcy”), ale dzisiejszym zapalczywcom, nawet tych, których bardzo lubię, muszę uświadomić jakiego scenariusza uniknęliśmy. Teraz, ponieważ to Polacy (także Ci od Hołowni, a nawet garstka od Biedronia;-) zapewnili niepodważalny w realnym świecie mandat Andrzejowi Dudzie, to lider Porozumienia, choć jawi się jako polityczny pantoflarz jest zwycięzcą i może przywdziewać togę męża stanu, a nie na włosienice jak w przypadku przegranej prezydenta. Pewnie należy Gowinowi wyrzucać, jak to czyni prof. Andrzej Nowak, reformę na rzecz sobiepaństwa rektorów (zdaje się, że Jarosław Kaczyński ją naprawi

), ale bezrozumne jest dążenie do jego anihilacji (zwłaszcza, że jest potrzebny nie „jeszcze”, a „bardziej” – o czym dalej). Więc karanie teraz „za maj” gowinowców wyrzuceniem ze Zjednoczonej Prawicy służy jedynie tym, którzy w ich miejsce chcą zostać wiceministrami. Więc to personalia, a nie prawdziwa polityka.

Lepszym wyjściem jest poszerzenie koalicji – w wariancie maksymalnym: nie wszyscy przeciwko PiS, tylko wszyscy przeciwko PO-SLD. Zauważmy, że po to jest ku temu droga – pierwsza (oby nie ostatnia!) propozycja zmiany Konstytucji (więcej o tym dalej), gdzie podczas głosowania każdy parlamentarzysta będzie musiał dokonać głosowania za bądź przeciw. Albo, jak niegdyś, zaciąć się w toalecie. To już się dzieje skoro troje posłów opozycji nie poparło wniosków opozycji o odwołanie ministrów. I powiedzieli wprost: „nie pomyliliśmy się”, co po polsku brzmi: porozmawiajmy o warunkach. Oczywiście odwrócenie mniejszych koalicjantów (Konfederacja, PSL-K’15) przeciwko największemu (PO) jest bardzo trudne. Ale to właśnie Jarosławowi Kaczyńskiemu ta sztuka się udała, gdy ZSL był istniał… expressis verbis.

SLD i PSL – już „nie będzie przepięknie”

Kosiniak-Kamysz i Czarzasty popełnili ten sam błąd – nie zrozumieli dynamiki politycznej. Gdy w marcu-kwietniu Platforma szła drogą swej politycznej matki – nieboszczki Unii Wolności, która też wycofała się z wyborów prezydenckich w 2000 r., powinni byli wykorzystać swoją ostatnią dziejową szansę na wielką grę i rejtanem obstawać za wyborami… w maju. Tyle, że nie korespondencyjnymi a klasycznymi z PKW. Argumentów mieliby mnóstwo. Jak będzie PKW to „PiS nie sfałszuje”, a wiecie-rozumiecie: „ważą się losy państwa”, „konstytucja przesądza 75 dni przed końcem”, są już zarządzone przez Marszałek, więc albo stan nadzwyczajny albo wybory, bo „demokracja jest najważniejsza” zwłaszcza, że Kaczor-Dyktator wykorzysta „stan” i wprowadzi Bóg wie co. I PiS mógłby się na to łaskawie zgodzić, bo nie-peowska autoryzowałaby dla świata procedurę;-).

SLD i PSL zapomniało, że w polityce trzeba się odróżniać, a nie mówić to samo co napakowani więksi kuzyni z PO, bo oni elektorat zawsze „zanitraszą”. Wynik Małgorzaty Kidawy-Błońskiej w okolicach błędu statystycznego byłby odwróceniem wieloletnich ról. Dla starej spółki SLD i PSL (93-97 i 01-05) byłby niczym niespodziewany spadek pozwalający znów zostać królem życia. I zarazem słodką zemstą na nieboszczce Platformie, która wprzódy dokonała wrogiego przyjęcia jej elektoratu i najcenniejszych nazwisk. Dalszy mechanizm byłby prosty jak biznesplan w „Ziemi Obiecanej” – cicha spółka, krytyka PiS z dwóch różnych pozycji ideolo, i opowieść pt. myśmy rządzili tak dawno, że prawie nikt nie pamięta nic złego, a wówczas wszyscy byli młodzi, a teraz „partie te same, ale nie takie same”, potem wybory i trzecia wspólna koalicja Waldemara Pawlaka z Włodzimierzem Ciemosze…, pardon, teraz to też Włodzimierz, ale Czarzasty. (Teraz już pomyłki nie mają większego znaczenia).

Więcej – to Kosiniak-Kamysz miał nawet realną szansę pokonać prezydenta Andrzeja Dudę. Bo ten „ludowiec z krakówka czy warszawki” nie przerażał tak nihilizmem i ideolo LGBT+, był akceptowalny dla miast. Demobilizowałby tę część elektoratu który wobec alternatywy Duda – Trzaskowski w realnych wyborach jednak głosowała za tym pierwszym, „ale się nie cieszyła” (bo w ostatnim pięcioleciu nie wszystko ten kluczowy elektorat wzruszało i zachwycało, a częściej… wkurzało). Tacy prof. Stanisławowie Żerko w przypadku Kosiniak-Kamysza pewnie zostaliby w domu. A to, jak się okazało, to była rozstrzygającą grupa.

Ale i przegrany w drugiej turze Kosiniak-Kamysz byłby zwycięzcą, bo stałby się liderem opozycji większym niż Rafał Trzaskowski. I to takim, którego o spotkanie prosić musi Borys Budka (którego to pozycja opierałaby się wyłącznie na funduszach PO. A to w polityce – za mało – by mieć inicjatywę, a to najważniejsze). Byłby więc Kosiniak-Kamysz nowym Donaldem Tuskiem tyle, że z realną siłą w Polsce. A więc to on byłby prawdziwym liderem Europejskiej Partii Ludowej, której ten obecny, już tylko malowany dawną potęgą, szef musi słuchać.Taka byłaby siła politycznych faktów. Ale takowe nie zaistniały. Bo z dwóch dobrych scenariuszy Kosiniak-Kamysz wybrał „trzecią drogę”. I jest to de facto droga donikąd.

Teraz Kosiniakowi, który był o włos od wielkości, do gardła rzuca się nawet Paweł Kukiz – ten skrajnie upodlany, co dwa tygodnie wcześniej mógł co najwyżej zaśpiewać w remizie do politycznego kotleta drugiej świeżości. Teraz to Kosiniak-Kamysz najwyraźniej podąża jego ścieżką.

Dlaczego? Bo w powyborczych oświadczeniach zdradza, że wciąż naznaczony jest symbolem sztokholmskim wobec formacji Donalda Tuska (najwyraźniej komplementy przybocznego Tuska uwiodły nie tyle najważniejszą postaci obozu III RP – „doktora Jana” – co samego Kosiniak-Kamysza zupełnie jak JOWy – Kukiza). I nawet dziś także najwyraźniej nie wyciąga wniosków. Z tego na przykład, że super-wynik „na ścianie wschodniej” Andrzeja Dudy to nie tylko efekt oklaskiwania przed rokiem Leszka Jażdzewskiego, ale przede wszystkim długie skutki modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego, czyli „ch** z tą Polską wschodnią” (© minister skarbu w rządzie PO–PSL właśnie). I śmiem twierdzić, że elektoratu ludowców nie oburzało przekleństwo, tylko „prawda czasów o których mówimy”, którą czuli na własnej skórze. Mogą nie wierzyć dziś w CPK jak przed pięciu laty w większości nie wierzyli w 500+. I dziś jak wówczas zaryzykują jak w totku. A nóż się uda nie być wymierającą „Polską B”? A i nowy wóz strażacki się przyda. A tamci co proponują, hę? Vendettę, mafijną rybę w „Komsomolskajej Prawdzie”, ot co! I nic więcej. Tak, tak drogie paniczyki młode, wyfrakowane w rurki, z sojowym latte w ręku – demokracja oznacza, że realizuje się „wole ludu” w Końskich, a nie realizuje „modernizacje” poprzez „podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego”. (Bazy US Army w prawie każdym amerykańskiem stanie coś o tym mówią.)

Wierchuszka ludowców to wie. I dlatego strasznie się pospieszyła by prędko skwitować kampanię, która zapowiadała się tak dobrze, a skończyła łzami w oczach „tygryska”. Publicystycznego pudru będzie teraz co nie miara, że „chłop potęgą jest i basta” i, że nie dał się wziąć „na lep anty-PiSu”. Tyle, że jedyny „plus dodatni”, który teraz akcentują ludowcy, czyli przesunięcie się elektoratu ze wsi (tam już jest on trwale pisowski) do miast. A to akurat jest dla nich zarazem fatalnym zauroczeniem i śmiertelną pułapką. Bo pcha ją na kolizyjny kurs z Platformą. Ta zresztą ustami Borysa Budki już zapowiedziała, że wybiera się na wieś (znowu). W efekcie zblatowani przez lata działacze obu formacji wybiorą tą silniejszą, bogatszą i z perspektywami. „Przecież platformerski niebieski, to prawie ludowy zielony. Komponują się”. „Wszyscy jesteśmy z Europejskiej Partii Ludowej”. „Platforma dzięki nam odzyskać prawe skrzydło, wrócić do korzeni a nawet do Łagiewnik” – przekazy dnia bez problemu można już nakreślić. A Platforma Budki – jeśli chce żyć – potrzebuje działaczy obeznanych w remizach o czwartej nad ranem. A żyć chce, bo właśnie przeżyła własną polityczną śmierć kliniczną (casus UW – drugiej partii D. Tuska et consortes).

Więc, tak jej jakoś wyjdzie, że to będzie wrogie przejęcie, a nie fuzja. Ludowcy od Platformy doświadczą tego, co SLD od Tuska po Trzaskowskiego – sprowadzając je dawcami politycznych organów – nazwisk. Miał być związek partnerski i euro-eko, a wychodziło, że ta wykorzystywała i porzucała. Stąd teraz emocje tam jak po złym rozwodzie (patrz blokowanie się liderów w social mediach). Platforma to gra już wobec Hołowni (ogłoszony „nowy” „ruch społeczny”), ale także PSL, SLD, bo to zawsze jest skuteczne. Bo to z Trzaskowskim wyszedł elektorat z tegorocznej imprezy – choć nie z nim przychodził. Political life is brutal i co się stało, to się nie odstanie. Dowód? Pięć lat temu każdy realnie w polityce ważący odmawiał reprezentowania SLD w wyborach prezydenckich 2015 by nie narazić się kolegom z PO, potem była sromota, a i tak się SLD do PO łasiło. Nawet po wyborach europejskich, gdy już Platforma SLD nie chciała, to i tak Czarzasty długo czekał z różą w zębach niczym 80-letni młodzieniec w Ciechocinku na swoją Wande. I późniejsze zjednoczenie wszystkich partii lewicowych i wystawienie nawet współlidera trój-lewa – nie zmienia trendu w dół zapoczątkowanego przez Leszka Millera w premierowskich przedpokojach Donalda Tuska. I dziś jednego z ultra lewicowych tenorów – Roberta Biedronia – pokonała wynikiem wówczas szerzej nieznana Magdalena Ogórek.

Sytuacja ludowców też jest teraz tak fatalna jak SLD pięć lat temu. A efektem wypisywania w ciemno weksli antypisu może nie być uchronienie nawet „struzikowszczyzny”. A jak padnie ten bastion to poleci błyskawicą (powiaty, województwa, Senat). Ludowcy, którzy nie chcą negocjować in gremio z PiS ryzykują, że nie będą jego koalicjantem a jedynie przydawką. Rozpocznie się pączkowanie przez podział:„PSL-Wyzwolenie”, „PSL-Piast”… Któreś część z pewnością zadowoli się pozycją zbliżoną do „gowinowców” (który zgodnie z umową sprzed lat jesienią swoje miejsca dostali, i nawet nie rozpadli się, bo wiedzą, że w pojedynkę ich nazwiska byłyby bezimienną kroplą w morzu wielkiej partii). A Jarosław Kaczyński teraz na ludowców ma trzy i pół roku.

I na tym prawie paradoksalnie kończą się dobre informacje jeśli chodzi o Zjednoczą Prawicę. Bo głupota opozycji ma też swoje granice (choć na to nie ma nazbyt licznych dowodów). A przede wszystkim maskuje ją czas.

Platformerskie déjà vu

Lecz w polityce jak w piłce – gra jak przeciwnik pozwala, więc punktem wyjścia jest sytuacja pozostałej części opozycji.

Ta partyjna – nie licząc parlamentarnych mandatów i ogromnej budżetowej subwencji, a przede wszystkim samorządów – jest fatalna. I o tym wie, że stare nazwiska i szyldy ciążą niczym portrety Stalina po których został ślad na ścianie. I PO wie to od dawna. Jej sztandar nomen omen u stóp Moniki Olejnik już pięć lat temu składał prezydent Bronisław Komorowski. Mistrz pyrrusowych zwycięstw – Grzegorz Schetyna – próbował wielkiego zjednoczenia antypisu i rebrendingu (Koalicja Europejska, Koalicja Obywatelska). Równolegle grano projekty de facto dojutrkowe: Komitet Obrony Demokracji, Obywatele RP, Wolne Sądy Ruch Ośmiu Gwiazdek. Gdy i to nie pomogło w końcu sięgnięto też po dorobek ukraińskiej „polit-technologii”: i miast „starszej pani modlitewnej” odbył się casting na naszego „Sługę narodu”. Wszystko to w oczach zdecydowanej większości wyborców wyglądało jak krzycząco-migający kalejdoskop równie sensowny jak branie kredytu hipotecznego w „chwilówce”.

A teraz co? Mniej więcej tak: podbudowani wynikiem wyborów prezydenckich, w Trójmieście, politycy z drugiego szeregu (patrząc w dłuższej perspektywie), by „wykorzystać przebudzenie energii Polaków”, zaproponowali nowy ruch, a nie nową partię, taką „nową nie-partyjną inicjatywę polityczną” opierającą się na „twórczej sile samorządów”, do której zapraszają wszystkich którzy mają „poglądy europejskie”. Kto żył w 2001 r. ma déjà vu. Bo wówczas to nie była Gdynia tylko Gdańsk, niedoszłym prezydentem był Andrzej Olechowski, a nie Rafał Trzaskowski, a tenorów nie było dwóch a trzech, i tą „nowa polityczną jakość” nazwano… „Platforma Obywatelska”. Mamy więc psa, który goni własny ogon.

Teraz nie ma trzeciego tenora, bo nie ma czego wnieść do spółki, czego ta by już nie miała. Kosiniak-Kamysz, który tyle lat poświęcił by nie być obciachowy, może się załapie do chóru, ale jednak bez żony i partii in gremio. Więc póki co nie ma trzeciego. Ani Hołowni, ani skazanej na bratobójczą walkę hydry Włodzimierza Czarzastego z Adrianem Zandbergiem (bo ten dwugłowy orzeł pozbył się już Wiosny, tyle, że moszcząc się po latach posuchy ponownie w poselskich ławach stał się „wielogłowego orła cieniem” zaliczając piękną katastrofę wyborczą: 2,4 mln do 0,4 wyborców.) Więc jest już po SLD. Jest PO-SLD, tyle, że to związek skonsumowany arcy-progresywnie, bez intercyzy. Ideolo-elektorat uwiódł już Rafał Trzaskowski, który tu jest lepszy od Donalda Tuska, który to musiał podkupywać gwiazdy SLD – Cimoszewicza, Arłukowicza, Millera. Teraz już nie trzeba. Sorry – czerwonoskóry – Winnetou. Nie masz nic, bo rezerwat PRL się kurczy, a nowi socjal-syndykaliści może są modni. Tyle, że osobiście też są turboliberałami wpatrzonymi we własną ścieżkę kariery. Co pokazały nie 200 tysięczne wypłaty z partyjnej kasy dla świeżo upieczonych posłów Lewicy, ale przede wszystkim Sławomir Sierakowski swoim „Nowym Wspaniałym Światem”, gdzie w lokalu od miasta zaćwierć-darmo, nie tylko chroniła się niemiecka ANTIFA lejąca polskich „powstańców listopadowych”, ale polscy i ukraińscy pracownicy „zaiwaniali” na śmieciówkach, choć zyski w wyszynku były równie imponujące jak w Łodzi opisywanej przez Reymonta.

Więc skoro jest tak na partyjnej opozycji tak źle – to obóz PiS – myślał, że jest bezpieczny niczym niedźwiedź w gawrze. W PiS przestano słuchać Jacka Kaczmarskiego z jego „strzeżcie się wilki / zastawił na was wróg przeklęty potrzaski” i o mało nie skończyło się zgodnie z zapowiedzią – „jeszcze jedna wygrana i dorżniemy watahę” (znów ex-min. Sikorski, którego nieustanna fascynacja śmiercią pewnie zainteresowałaby doc. Freuda). Tymczasem sen PiS jak wilczy nie może być niedźwiedzi – bo świat nie partyjnej opozycji nie śpi. O co dbają „kapłani poranka” (jak nazwała Jarosława Kuźniara red. Olejnik).

TVN – jedyna prawdziwa opozycja”

Niektórzy twierdzą, że tvn winien był na „Pawła Kukiza au rebour” wybrać Marcina Prokopa. Roman Giertych swego czasu na antenie proponował samą Olejnik i to raczej nie był tylko towarzyski rewanż za gigantyczną promocję jaką przez lata od niej otrzymał. Były narodowiec przyznawał tym samym racje najlepszej, bo schodzącej pod strzechy, okładce tygodnika „Do Rzeczy”: „tvn – jedyna prawdziwa opozycja”.

Przyznała to nawet sama Platforma, która zrezygnowała z mozolnie budowanej „pozycji państwowej” Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (rzecznik, marszałek Sejmu, premier in spe, „prawdziwa prezydent”), a wyciągnęła z partyjnej drugiej ligi Rafała Trzaskowskiego i uformowała go od razu na „politycznego Kubę Wojewódzkiego” – przede wszystkim chwytliwie wyśmiewającego PiS stand-up-era („Wyobraźcie sobie świat bez Kaczyńskiego – nie ma Niemców”).

Ale i inne nazwisko „polskiego Załęskiego” nie sądzę by to coś realnie zmieniło. Poza jednym. Tylko ostateczne przekroczenie rubikonu jawnego zaangażowania, a nie tylko politycznej pracy u podstaw, przez Dorotę Wellman mogłoby zaktywizować większą grupę. Bo też inaczej się zapisała w ludzkiej świadomości, od lat buduje swoją pozycję nie tylko rozpalając wyobraźnie milionowymi zarobkami, ale i działalnością charytatywną, której pełne są portale i tabloidy. Przez lata przenikania się w społeczną świadomość jako żeński Jerzy Owsiak – i niezależnie od faktów – byłby nie do ruszenia. Bo sporej części społeczeństwa imponuje. Nawet jej powierzchowna „nie-perfekcyjność” ją buduje, bo wyróżnia się skontrastowana ze światem tvn tak naznaczonym i hiper-poprawnością ideału od jednej sztancy. A ona odniosła sukces wśród tych wydrukowanych w 3-D super-szupłych młodych blond perfect no-name-ów. I jest tam królową. Więc może być „królową ludzkich serc”. Bo jej nie-wagowo-normatywność leczy kompleksy nas, zjadaczy chleba powszedniego. Wiem także po sobie, że otyłość za moment będzie bardziej powszechna niż zawały i nowotwory. A nic poza polityką nie łączy tak, jak wady. Mało tego. Jej przecież TAM jej wolno więcej. A przecież każdy egotyk (a to rosnąca wykładniczo grupa od 1989 r.) by tak chciał: by to jego „jedynie słuszne opinie na każdy temat” wypowiadane przy śniadaniu miały moc powszechnie obowiązującą.

Ale tak się nie stało, bo gdy pojawił się „kandydat tvn” to PO miała już od dawna naznaczoną kobietę. Więc to musiał być mężczyzna – ot cyniczny seksizm w świecie polit-poprawności (podobnie jeśli Biedroń miał szansę na ugranie czegokolwiek to jedynie jako alter-ego z pozoru konserwatywnej Kidawy-Błońskiej). I dlatego Platforma wybrała Trzaskowskiego by te rachuby zniweczyć. Tak w tych wyborach i w następnych będzie walczyła przede wszystkim z tymi, którzy jej tak dzielnie w antypisie sekundowali.

Jednak sytuację z tvn winni zanalizować nie tylko wytrawni obywatele interesujący się jak się robi polityczną kiełbasę, ale wszyscy, którzy chcą myśleć o przyszłych rządach solidarnościowców w Polsce. Bo to jest istota rządów Jarosława Kaczyńskiego – czego ostatecznym dowodem jest teraźniejsze imitowanie tego wprost przez jego przeciwników. Nie ma większej pochwały. Lecz Budka i Trzaskowski są spóźnieni o prawie cały cykl wyborczy. Tak jak i część PiSu nie zauważyła, że to nie te niegdyś wielkie przeboje rozgrzewały tegoroczne „Lato z Radiem”. Teraz grane będzie co innego, ale o tym za moment.

Otóż odejście Justyny Pochanke dzień po wyborach, uświadamia nam nie tyle, że rozpoczęła się reforma mediów czy, że „kowboje z Discovery” przejrzeli na oczy (a nawet twitterowa korespondencja ambasador USA z Antonim Macierewiczem temu przeczy). Najistotniejsze nie jest jego data, czy przyczyna, że ale to, że wraz z mężem funkcjonowała tam 19-ście lat.

To szmat czasu – prawie pięć kadencji parlamentu, blisko cztery prezydenckie. Jej głos mógł lecieć z telewizora gdy rodził się wyborca który teraz głosował po raz kolejny. I statystycznie wiadomo jak. Bo stacja ten czas wykorzystała – ukształtowała system wyznaczników przynależności do lepszego świata, elity. Dokładnie tak jak w latach 90.-tych robiła to „Gazeta Wyborcza”, a w PRL-u – tygodnik „Polityka”. Więcej, wrosła już na tyle, że są jej odbiorcy nie czują, że są jak ta powoli podgrzewana żaba. Nawet, gdy przekaz osiąga temperaturę propagandowego wrzenia, a nawet kłamstwa (dowód: kłótnia lotnisku śp. gen. Błasika z śp. kpt. Protasiukiem). I nawet, gdy konglomerat nie ucieka od jawnej agitacji (okładka „Tusku musisz!” i jej ostatnia mutacja „Trza iść” czy plakat wybroczy Sasna) nie zmienia to wrażenia, że to są „fakty”. A redakcje są niezależne. Pozory mają znaczenie. Więc wydaje się, że to oni mają polityków, a nie politycy ich (same gwiazdy w to chyba wierzą, skoro niegdyś Monika Olejnik obsobaczała Rafała Trzaskowskiego, że „nie patrzy na nią jak w jakiś obrazek”).

Niemniej „Fakty” ogląda co trzeci wyborca Prawa i Sprawiedliwości. I tu dochodzimy do najważniejszego. Największa zmiana ostatnich lat to taka, że weszliśmy w fazę dość powszechnego długie trwania w polityce, a nie krótkich kampanii, a potem jest robienie polityki z takimi z co się na niej znają. Gorzko przekonuje się o tym teraz opozycja, że nie wystarczy coś przepakować, by wyborcy kupili „nowość”. Lecz bardziej gorzka to może być lakcja dla Prawa i Sprawiedliwości jeśli nie zrozumie, że budować od dziś musi – ewentualną – trzecią kadencję.

I tu największą słabością jest brak alternatywnych Dorot Wellman, wielkich prywatnych mediów – solidarnościowych w treści, mających duszę polską, ale nie postrzeganych nawet w krzywym zwierciadle jako organ związku / partii / frakcji.

Zwłaszcza to widać w internecie, gdzie przychody Grupie Na Temat generuje portal dla matek, który nie jest wolny od przekazu, który sponsorują nie koleżanki Katarzyny Tusk, lecz tak pogardzane przez Tomasza Lisa masowe 500+ (toż samo z kinami Agory które utrzymują „Gazetę Wyborczą”). W internecie na którym skupiła się po 2016 r. opozycja, jest obozu nie-lewicowo-liberalnego największa słabość. Obóz PiS poprzestał na tym, co ciężką pracą zbudowały trzy redakcje w czasach, gdy on nie rządził. Jakby to były lata 90-te z dominującą pozycją Telewizji Polskiej i Polskiego Radio. W efekcie nie ma niczego naprawdę dużego jakby uznając, że zawsze tam będzie wygrywał, bo nie chce ACTA czy ACTA2, które to projekty młodym ludziom wydają się równie odległe jak… Windows 95. Dlatego w wyborczy weekend PiS z niepokojem patrzył ile tych odchowanych na swojskiej śmietanie 17 proc., a nawet zerowego PIT, wyskakuje z jej obozu jak druga żaba – ta nagle wrzucona do wrzątku.

Jasne, że Prawo i Sprawiedliwości chcąc – nie chcąc (bez znaczenia) postawiło na medialną terapie szokową. Ale utknęło w połowie. Bo musiało. A przecież reduta mediów publicznych padłaby w kilka tygodni po wygranej jakiegokolwiek nie-Dudy (tak jak w 2010 r.). A przecież było tego blisko. W efekcie Michał Rachoń nie ma szans powtórzyć dystansu Justyny Pochanke. Było blisko także z powodu mediów, nawet nie odbieranych wprost tylko poprzez opowieści o nich w innych mediach. Specyfiką internetu lat ostatnich jest nie tylko bycie podstawowym źródłem informacji, które jest jak tafla jeziora, gdy kamień weń wrzucić. On już, jak prawda, dawno zniknął, a fale przezeń wywołane nadal się na siebie nakładają. Widać to zwłaszcza w publikacjach, co tam w którejś telewizji powiedział ten czy ów, których to publikacji zasięg i znaczenie jest większe niż orginalny wywiad. A w komercyjnym internecie liczą się pieniądze, a więc kliki, a więc co rusz mamy „skandaliczne” i „ostro”. A emitentów treści jest coraz więcej – tyle, co projektantów wzorów t-shirtów, choć bawełniane koszulki dostarcza kilku producentów (made in china). W efekcie za Trzaskowski na ostatniej prostej agitowały redakcja iMagazine poświecone… technologią z nagryzionym jabłkiem, gdzie wcześniej ledwo co wkradał lifestyle.

Ta zmiana to dla Jarosława Kaczyńskiego większy problem niż niemiecko-szwajcarski tabloid ze wspólniczką byłej rzeczniczki rządu Donalda Tuska i redaktorką „Po głosu” jako szefowymi. Bo będą trwała nawet jeśli sam Kaczyński będzie rządził do 2030 r. Z kolei strata radiokomitetu wróciłaby byłego premiera do sytuacji nie wiele lepszej niż po upadku Expressu Wieczornego. Nie da się powtórzyć tej drogi, tak jak nie da się jeszcze raz dorabiać supermarketu stawiając ze szwagrem pare szczęk.

I dziś trzeba jasno sobie powiedzieć, że PiS nie tylko ma szans doprowadzić do sytuacji w której trzy największe stacje telewizyjne będą odmalowywać obraz na kształt idyllicznej tuskowej „zielonej wyspy”, gdzie tylko „budujemy stadiony/mosty/szkoły”. (Bo amerykańska ambasador dobitnie pokazuje nie tylko w tych dniach, że oprócz marchewki chce w dłoni trzymać także bat na PiS, a na co dzień – bacik). Przede wszystkim trzeba sobie powiedzieć, że ma po co, bo po pierwszym medium jest Internet. Tu nie trzeba palić komitetów… I to wzięcia tego obszaru najmocniej obawiają się komentatorzy Tok FM.

Te pieniądze nam się po prostu należały

Zauważmy, że w tej kampanii PiS przecierał oczy ze zdumienia jak wybuchają mu w twarz hasła które kiedyś go niosły. One teraz napędzały tych samych „anty-Dudów”, którzy je wcześniej wyśmiewali (teraz to było za dla ludzi za szybko, że oni uznali je za swoje, za kolejne trzy lata, już to nie będzie działać: 500+ będzie programem narodowym, a nie PiSowskim).

Albowiem Ostachowicze kampanii Trzaskowskiego postawili de facto na „program PiS tak, wypaczenia nie”. Jeśli tak to PiS zostawiał z błędami jaki w dość powszechnej percepcji społecznej popełnil. Wniosek jaki PiS musi teraz wyciągnąć – to kilka razy powtarzać sobie starą formułę mego ś.p. Ojca – lepsze wrogiem dobrego. A w powyborczym tygodniu raczej nie gryzł się w język, nie unikając kompromitacji, tym samym napędzając drugą stronę na przyszłość. Niuanse za trzy lata się zamażą, ale wrażenie pozostanie.

„Wajchowi” (© Donald Tusk) tej kampanii wiedzą, że w naszym DNA są wpisane najsilniej zachowania konsumenckie, więc niczym wielkie koncerny chemiczne zaoferowali ten sam proszek chemicznie tyle, że pod kilkoma markami – rozpiętymi między„budżetowymi” a „premium”. I ten „premium” okazało się prawie skuteczny, bo ostatecznie tym Trzaskowski zebrał wszystko i przyciągał najmocniej nie licząc błędów PiS (który „normals” wierzył mu w cokolwiek). Gdyby nie agresja posła Sławomira Nitrasa, dwóch naćpanych kierowców autobusów uzmysławiających cenę outsourcingu usług komunalnych niemieckiej firmie, oraz całe stado celebrytów mogłoby się Andrzejowi Dudzie… nie udać.

Bo jak słusznie zauważyła moja redakcyjna koleżanka Zuzanna Dąbrowska – nie można oczekiwać rewanżu od wyborców za 500+. Oni już w tej kampanii PiSowi wyraźnie mówią, że uznali „te pieniądze się im po prostu należały”. I jeśli się w słuchać, co w tej sprawie mówił sam pomysłodawca – Jarosław Kaczyński – to mają rację. Tak jak dziurawej drodze na której jesteśmy mówimy dużo, często bardziej emocjonalnie niż parlamentarnie, a naprawioną uznajemy, za „oczywistą oczywistość” i nie poświęcamy przecinającym wstęgę czynownikom zdrowasiek (tak samo z pandemią i t.p. I t.d.). Dlatego tak błądzi Krystyna Janda i liczni jej podobni sądząc, że ludzie dali się przekupić. Nie, oni, co najwyżej nie chcieli stracić, zezwolić na ponowne zagrabienie im wcześniej zagrabionego.

Oczywiście, że wprowadzenie tych programów było przełomem dla wielu rodzin, bo zawiodło je ze świata „sklepu na zeszyt” do upragnionego, opartego na realnym pieniądzum amerykańskiego konsumpcyjnego stylu życia lat 50/60. Dało im zarazem namiastkę tego co dostał dr Kulczyk od swego ojca. Nie o kwotę tu chodzi, ale i poczucie, że pierwszego czegoś ponad egzystencje nie trzeba ukraść lub być „galerianką”. Zarazem naprawiło funkcjonowanie wolnego rynku, co boli tych, którzy na tej skrajnej nierówności zarabiali, bo oferowali 5 zł/h. Niemniej znaczenie 500+ będzie malało nie tylko wprost proporcjonalnie inflacji i wzrostu zarobków, czy wobec nasilania się, jak się to uczenie nazywa, zjawiska odłożonego popytu. Społeczeństwo zmienia się tak jak popularna „biedra”, która przed laty za rozładowywanie przez klientów palet oferowała najniższą cenę (stąd była postrzegana jako „sklep dla biedoty”), a dziś wprowadza marki własne i to premium i świecącą elektroniczną nowoczesność i pracę do 24.00.

Polacy chcą „premium” i PiS musi być „premium” zaspokajając XXI w. aspiracje. Dlatego musi mieć swoją Wellman, swoją Kasie Tusk (której ojciec zawdzięcza tak wiele) i polityków zaspokajających aspiracje – także psychologicznie, a nie tylko wprost czyniącym im zadość (bo to będzie coraz trudniejsze nie tylko przez Covid – nie bez kozery w tych wyborach nie pojawił się żaden program+).

Duda, Morawiecki, Zagórski

Politycznie antycypował tę zmianę społeczną zarazem jej przenikliwy obserwator – dr Jarosław Kaczyński – dokonując (wbrew wpływowej części obozu) w połowie kadencji zmiany wówczas popularnej premier.

W efekcie w każdych kolejnych wyborach Mateusz Morawiecki, który nie kojarzy się z biedą antyestablishmentowej opozycji w III RP (z kolei tak hardcorowo jak on w peerelu niewielu kombatantów miało), procentuje coraz bardziej. Sam prezes PiS w pierwszej powyborczej rozmowie z PAP podsumował, że wynik wyborczej niedzieli to sukces właśnie Andrzeja Dudy i Mateusza Morawieckiego. W odróżnieniu od prezydenta, prezes PiS nie wymienił nikogo więcej. (Na siłę tego tandemu od miesięcy wskazywał nieśmiało niżej podpisany, dziś także, po zmianie redakcji, czyni to także red. Marcin Fijołek).

Prezes PiS wskazywał, że premier „odwiedzał 11 powiatów dziennie”, co zauważył także bolejący nad tym Rafał Trzaskowski. Przejrzałem więc dokładnie trasę premierowską, bo nie była tak szeroko widoczna w mediach jak prezydenckie Tour de Pologne „Duda-busem”. Trasę, która przyniosła wzrost poparcia dla Andrzeja Dudy w stosunku do wyniku sprzed pięciu lat. Od COVID-19 premier – podążał nie tylko na naturalniejszy dla siebie zachód (przez lata wrocławianin, poseł z Katowic), ale i na wschód. W odróżnieniu od Tomasza Lisa premier Morawiecki nie tylko wie, gdzie jest Zbuczyn, ale i tam był 10 lipca. Schodził więc pod strzechy, zaspokajał aspiracje i uzupełniał się z prezydentem, który dzięki niemu miał olbrzymią przewagę wiarygodności wobec adwersarza. Prezentował się skutecznie z w pakiecie z działaniami rządu (a dopiero razem tworzą władzę wykonawczą). „Prezydent Trzaskowski” nie mógł liczyć, że Borys Budka coś przysporzy. Wręcz przeciwnie

Wystąpienia prezydenta w tej kampanii prócz zdawania sprawy za ostatnie lata (co zajmowało większość czasu), bardzo rzadko komentowały rywala (ten zaś popełnił błąd mówiąc praktycznie wyłącznie i non stop o Andrzeju Dudzie negatywnie, bo w efekcie uderzało, że oprócz wykrzyczenia „mamy dość” nic nie proponuje). Prezydent zaś mówił także przyszłości – o wzroście zarobków (choć może prezydent ma ekonomiczną rację, to raczej w jego skale ludzie nie wierzą, a i nie on o nim przesądzi). Nie mówił jednak o czym są te wybory – choć de facto rysował „żeby było tak jak było” tylko bardziej, co nie brzmi dobrze. Dlatego też najczęściej operował konkretem jedynie inwestycje dwóch amerykańskich koncernów i jednym faktem modernizacyjnym zależny od państwa: światłowód w każdej szkole, a w przyszłości w każdym domu.

I tutaj prezydent Andrzej Duda trafił w punkt. Bo jesteśmy krajem najszybciej wdrażającym nowoczesne technologie – wymyśliliśmy BLIK, wdrożyliśmy karty zbliżeniowe szybciej od reszty, szybko zmieniamy smatfony, najszybciej aktualizujemy systemy operacyjne…. I nie tylko geecy (pasjonaci nowych technologii) doceniają światłowodu znaczenie czy ci, którzy w dzwaniali się do „telekomuny”. Znaczenie modernizacji, z myślą o nie tylko o swych wnukach, rozumieją także ci, co pamiętają elektryfikacje. Nawet widzowie emitowanej tuż przed faktami „Pani gadżet” w tvn mają tu dysonans poznawczy (o ile o niej przeczytali w necie, bo TVP nie oglądają, a w „Faktach” o tym zdaje się nie wspomniano – zapewne krótkość czasu stała na zawadzie;-)

Co ważne, to nie była obiecanka, tylko program już realizowany. I to przez politycznie chyba nie zauważalnego ministra Marka Zagórskiego. Światłowód to rzecz z dużo bardziej namacalną korzyścią w życiu każdego Polaka niż CPK (skądinąd z jego szprychami świetnie się uzupełniają – jak niemieckie autostrady umożliwiły równomierny rozwój trizony tak dziś potrzeba obu by run na miasta zatrzymać nim pękną). Pandemia tylko uwypukliła tę potrzebę – pracą w domu, która dzięki pokutowaniu w cywilizacji polskiej resztek szlachecko-inteligenckich wzorców – jest czymś naturalniejszym niż gdzie indziej. Dlatego to w Polsce odnotowywano największy skok webinariów w Europie. Dlatego to w Polsce najszybciej niż w USA i Niemczech wdrażano nie tylko GSM, ale i e-receptę, którą swoją przydatność pokazała w czasie pandemii, umożliwiając nawet starszym ludziom kontynuacje leków bez wizyty w przychodni, a to prowadził inny człowiek Morawieckiego – Janusz Cieszyński.

Polacy łakną sukcesu i modernizacji. I to jest klucz do następnych wyborów. Dlatego, jak słyszę, Mateusz Morawiecki, zostanie przez Jarosława Kaczyńskiego, na pierwszego wiceprezesa partii. Premier znalazłwszy się na partyjnym olimpie, osadzony już społecznie, dzięki wizytom w tych remizach, fabrykach, małych miasteczkach, który tą „Polskę B” docenia, chcąc-nie-chcąc będzie „pierwszym po prezesie”. I to za jego zgodą. Skoro – jak widać na zdjęciach tabloidów to jemu w KPRM składa wizytę, a przede wszystkim jak widać po czynach umie współpracować – toutes proportions gardées – partnersko. Jak pisałem nieraz – Mateusz Morawiecki jest prezesem zarządu, a Jarosław Kaczyński szefem jednoosobowej rady nadzorczej tej władzy. I to Polakom odpowiada.

A jako, że Morawiecki dobrze gra w politycznego tenisa z prezydentem, to Mateusz Morawiecki dopiero zaczyna, a nie kończy – jak chcą stugębne plotki, które przeciął w niedziele prezes PiS. Zarazem kończą się dla niego żarty, a zaczną schody. Miejskie.

Lecz wyzwaniem dlań będzie także ułożenie się z wewnętrznymi wrogami, bo i jedna i druga strona wojny w Zjednoczonej Prawicy musi zrozumieć, że w tej sytuacji niczym w amerykańskiej Partii Republikańskiej potrzebne są różne nurty – o ile nie chce trwale dać wygrać demoliberałom. Druga strona politycznej wewnętrznej wojny musi jednak wyciągnąć wnioski z tego, że operowaniem pneumatycznym ubijakiem na zastygłym betonie wygenerowało hałas i pukanie się w czoło przechodniów, ale betonu nie uczyniło już twardszym. Ba, kruszy go. Co pokazało podkarpacie i miasta, gdzie… zmalało poparcie dla Andrzeja Dudy w stosunku do poprzedniej elekcji, a proces migracji do miast się nie zatrzymał.

PiS musi wrócić do Miasta

Jak to przełamać? Będzie trudno. Ale innej drogi niż do Wiecznego Miasta nie miał nawet apostoł Piotr. Trzymając się analogii trzeba pamiętać, że polska polityczna via Appia jest dwukierunkowa (co opisawszy wyżej wskazując na ostateczną kanibalizację PSL i SLD przez PO). I tezę tą potwierdziły mi lektury. Prof. Rafał Chwedoruk w „Plusie Minusie” jest jednoznaczny: „Albo PiS dotrze do jakiegoś segmentu liberalnego elektoratu, albo PO dotrze do jakiegoś segmentu peryferii”.

I ten problem ucieczki współczesnych mieszczan, którzy czują, ze samo to ich uszlachca, ujawnił się w wyborach. Więc nie można go już traktować jak dotąd – jako utyskiwania „jajogłowych pięknoduchów”. Bo w aglomeracjach poparcie Andrzeja Dudy się skurczyło w stosunku do tego przed pięciu laty! (A wybory prezydenckie – są tego najlepszym badaniem socjologicznym bo na 20 000 większej próbie w realnym politycznym życiu – czyli stu procentowej). To zmiana od poprzednich wyborach w tych samych miejscach jest kluczową daną, a nie jakieś mylące mapki województw, powiatów i gmin w których to wygrał czy przegrał PAD. Polska to nie USA, gdzie trzeba wygrać konkretne stany – u nas wybory prezydenckie to… idealny JOW obejmujący całą Polskę.

Problem tym większy, że Polska to nie Węgry, gdzie dość trwały jest podział na orbanowskie Węgry i anty-fideszowy Budapeszt. Ludwik Dorn zauważa na łamach magazynu „Polska The Times”, że „PiS stał się partią robotniczą-chłopską i emerycką”. – W tych grupach poparcie dla kandydata tej partii wzrosło. Właśnie dlatego twierdze, że PiS stał się partią klasową. A na pewno bardziej klasową niż był pięć lat temu, bo oczywiście nadal ma sporo lepiej wykształconych, zamożniejszych, przedsiębiorców. Tylko sporo mniej niż pięć lat temu” – podkreśla nie bez złośliwości PiSowski renegat, co nie zmienia siły zaprezentowanych nie tylko przez niego danych. Rzecz w tym, że trzymając się pojęć marksistów ta klasa nie ma tak uzmysłowionych interesów jak demoliberalne wielkomiejskie białe kołnierzyki.

Zwłaszcza ważna jest niebywale rosnąca teraz presja społeczna na aglomeracje jako opozycyjne twierdze. Ona wybuchła na tyle, że mało kto odważał się na wywieszenie banneru Andrzeja Dudy nie-anonimowo, na moście, ale na płocie stołecznego własnego domu. To wybuchło między pierwszą a drugą turą (zalew konkurenta pojawił się dokładnie w tym samym czasie wraz z nadzieją na wygraną). I nie minie wraz ze zwycięstwem Andrzeja Dudy. Bo będzie podtrzymywany nie tylko przez Platformę Rafała Trzaskowskiego, ale i przez tvn-y. Dlatego Rafał Trzaskowski nie przychodzi do pałacu. Bo to ma się zakorzenić.

I PiSowi z czasem coraz trudniej będzie pokonać ten mechanizm klasowej wyższości wiodącej do miejskiej vendetty dla nieprawomyślnych. A ten ujawnia się nie tylko w mediach społecznościowych, ale i w praktyce, wobec jego wyborców zasadniczo słabszych społecznie. To pokazała bulwersująca sprawa wyrzucenia z fundacji pozbawionej nóg artystki za wsparcie w social mediach Andrzeja Dudy. Tu w sukurs przyszyła Fundacja Orlenu, ale czy tak będzie zawsze? Nie wiem czy zawsze, ale wiem, że tak być musi skoro darwinizm społeczny jest w nas tak mocny. Inaczej lekcja kto „nie z nami ten przeciw nam” zastraszy wyborców Jarosława Kaczyńskiego jak niegdyś. Elektorat ma prawo bać się wyrzucenia. Ma prawo bać się tego mechanizmum który wyłożyła owej niepełnosprawnej przedstawicielka fundacji należącej do radnej PO z Bydgoszczy: „Przyznaje jestem zaskoczona Twoim poparciem dla AD. Jest to dla mnie niezrozumiałe i nawet nie próbuje. Jeśli jednak wiesz, że zarząd fundacji czy jej sponsorzy, to ludzie opozycji, to zapewne musiałaś liczyć się z takimi konsekwencjami. Tak to działa. Wszędzie”. Dotąd „tak to działało wszędzie” tylko wobec dziennikarzy oryginalnego „Uważam Rze” czy Telewizji Republika za rządów PO-PSL, ale teraz staje się powszechne. (Oczywiście radnej Platforma nie ukarała). Wreszcie zmiana „lajfstajlu” opisana Reymonta znów się kłania.

Co wiąże ją z sekularyzacją, której wybuch za moment niestety będziemy mieli. Zdanie pewnego klasyka o „ZChN, który było najszybszą drogą do sekularyzacji Polski”, współcześnie może mieć wektor odwrotny (co ostatnio wielu się uzmysłowiło). I obóz PiS musi znaleźć się w sytuacji w której „nic tak nie łączy ludzi jak kredyt hipoteczny”. Oczywiście to nie oznacza, że powinien nagle popłynąć w nurcie rozpoczynającym się związków partnerskich (wszakże są i nazywają się… ślub cywilny i dają pełnie praw). Raczej twierdziłbym, że musi szukać auto-definicji nie w Kościele samym przez się, ale w cywilizacji polskiej opartej tak silnie na chrześcijaństwie, że to u nas była gwarantująca wolność religijną tolerancyjna Konfederacja Warszawska. Ona jest w nas. I to do niej odwoływała się de facto mecenas Kinga Duda (która to ma szanse być za dekadę pierwszą prezydent i to nie tylko dlatego, że lubimy amerykańskie wzorce Kennedych i Bushów, ale przede wszystkim dlatego, że nie ma kompleksów, że Londyn wygrała i wróciła). Francuzi, zanim politycznie pogubili się w swoim szaleństwie, odwoływali się właśnie do „cywilizacji francuskiej”, co należy przejąć – zarazem, jak nie raz w dziejach, broniąc katedr i kościołów przed wszelkiej maści podpalaczami Europy.

Zatem wysiłek cywilizacyjny, sprawstwo musi być atrakcyjne i nie zarezerwowane tylko dla tvn. Bo jeśli różnice materialne miasto-wieś, także dzięki polityce PiS, będą się nadal niwelować, to rosnąć będzie też znaczenie aspiracji. Dzięki owym światłowodom, sieci dróg krajowych autostrad oraz tych nowych żelaznych szprych – więcej niż „mentalnego podkarpacia” w aglomeracjach – raptowniej rosnąć będą zastępy „wiejskich mieszczuchów”. I nie chodzi mi o tych repatriantów na wieś, co tylko tam śpią i przeszkadzają im zapachy rolnicze, ale i o tych, którzy nie zmieniając adresu będą doń aspirować do wielkomiejskich znanych z tv i internetu. Zjawisko, które w tych wyborach ujawniło się w miastach powyżej 20 tysięcy mieszkańców, które w większości poparły Rafała Trzaskowskiego. Czyli tego, którego wraz z kolegami samorządowcami przed momentem chciał zawieszenia janosikowego – co dla w Polsce niezwykle rozległych sub-urbii oznaczałoby szokowe zubożenie. A jednak głosowali w sprzeczności z interesem własnym.

Co z II RP?

Jarosław Kaczyński ten problem w ostatnich latach diagnozował nie raz – mówiąc o potrzebie nowych elit innych niż „postkomunistyczna burżuazja kompradorska”. Ale tu sprawy mają się fatalnie – dyzmów całe zastępy, a pociągającego nie tylko płeć piękną, Wieniawy brak.

A nawet – jako się wskazało wyżej – Doroty Wellman brak. (Choć to akurat można znaleźć obsadę inną niż Semka, Ziemkiewicz, Rachoń, Cejrowski, Ogórek, bo wszyscy oni to nie to, a i zaczęli się gdzie i kiedy indziej). To nie mogą być politycy w związku z ich społecznym postrzeganiem. To jest problem ważki wraz ostatecznym zaniknięciem w rozpoczynającym się pięcip-leciu podziałów post-solidarnościowo – postkomunistycznego, a nawet Polski Liberalnej – Polski Solidarnej (zmiejszenie znaczenia w budżetach domowych 500+/300+). Nowym podział raczej rozpościerać się będzie między tymi, co kompleksy wobec zachodu mają i takich, którzy ich nie mają. Oś wartości „kompleks” – „duma” dla mikrokosmosu wyznawców „świata tvn” stanowić będzie dysonans poznawczy (tak jak zdjęcia Morawieckiego z Merkel i Macron Brukseli w którym… to premier ma największy komfort).

W tym obozie „braku kompleksów” mieści się nie tylko oczywiście Jarosław Kaczyński, Bronisław Wildstein, Andrzej Nowak, czy Zdzisław Krasnodębski, ale także ten, który z patriotyzmu test oblał – Czesław Miłosz – były dyplomata stalinowskiej Polski, który w Berkley jednak przeciwstawiał się przeciwstawiał się marksistowskiej rewolucji 1968 r. z którą teraz mierzy się Polska. Więcej. W „Rodzinnej Europie” przyznawał się, że także ze względów materialnych on jako obywatel II RP w Paryżu czuł… swoją przewagę. To ważne. Obóz Jarosława Kaczyńskiego winien z dorobku II RP szerzej niż tylko broniąc jej złotówki (słusznie!) czy sprowadzając jej złoto z powrotem do kraju.

Szkoda, że nie będzie symbolu takiego jak „RWD-5” (trwa nie tylko na ulicach Żwirki i Wigury w prawie każdym polskim mieście) czy elektrycznego „Polskiego Fiata” (a nawet na początku władzy PiS zmarnowano okazje na przejęcie od amerykanów Opla, co wyleczyłoby nas z pewnych kompleksów, a i dało władzy fajną przewagę negocjacyjną z Hiszpanami, Brytyjczykami, a przede wszystkim Niemcami, gdzie są fabryki, o czym przekonała się Polska, gdy francuski PSA rozważał fabryki w Gliwicach).

Ale są inne zasoby – wymagają nie tylko reformy niedziałającego samego mechanizmu Mieszkania+ (ostatnia szansa na to teraz), ale i szukania wyrazu podobnego w jakim przestrzeni polskiej zapisała się II RP – modernizmem i funkcjonalizmem, a więc nowoczesnością. Tu brak konkursu poszukującego ogólnopolskiego znaku. Co jest błędem nie tylko estetycznym, ale i politycznym. Wszak większość burmistrzów (nawet w przypadku stolicy to winien być jak w Niemczech – „burmistrz”, „nadburmistrz”, a nie „prezydent”, którą jest tylko głowa państwa) zawdzięczało namacalnym przebudowom swoją wielo-kadencyjność (i zwarciu wokół siebie elit, z medialnymi na czele). Zauważmy II Rzeczpospolita nie tylko stawiała COPy i Gdynie, ale i budując „Wielkie Katowice” – w rywalizacji z sąsiadującymi tu wówczas przez Królewską Hutę i Chorzów Niemcami – o dusze wahającej się części górnoślązaków budowała nie tylko Katedrę Chrystusa Króla, Muzeum (którego inżynierskie rozwiązania 40. lat później kopiowało paryskie Centre Pompidou), budynek Urzędu Wojewódzkiego z salą Sejmu (pierwowzór dla Sejmu przy Wiejskiej), ultranowoczesny Dom Powstańca, który weteranom zapewniał dbałość o zdrowie (po głodnych dzieciach – to największa hańba III RP), ale i funkcjonalistyczne drapacze chmur dla nieźle opłacanych (sic!) nowych elit – tych, którzy niezależnie od pochodzenia, chcieli służyć Polsce, a nie obcym. Na te budynki – ich nowoczesność, funkcjonalność, prestiż – powołują się nawet… RASiowcy. A jak widać – różnica między II RP a III RP w rywalizacji o dusze obywateli jest tylko geograficzna, bo obejmuje już większość Polski.

Państwo mniejsze i lepsze

Racje ma Jarosława Kaczyński, który (gdy pisze te ostatnie słowa) w Jedynce Polskiego Radia mówi o konieczności zmniejszenia państwa, jego urzędników, racjonalizacji. Zresztą to wzięcie tego, co najsensowniejsze było u bosakowców. Nie wiem tylko czy wraz z prezydentem Andrzejem Dudą zdecydują się na reformę konstytucyjną – to w Sejmie arcytrudne, ale łatwiejsze nie będzie. Trzeba zrezygnować z konstytucyjnych hydry, bo Polacy ich nie lubią. Zdecydować się na jaki model ustrojowy się decydujemy: prezydencki czy parlamentarny, jednolity czy federalny.

Krytyczny wobec Jarosława Kaczyńskiego prof. Antoni Dudek przyznał stawiane tu w poprzednich tekstach tezy (link), że wrogie przejęcie urzędu prezydenta, cohabitation à la polonaise, oznaczała by zacięcie się państwa. – Wówczas Polacy narzucili by system prezydencki – mówił mi w Polskim Radio 24. Jednak u nas właściwszy wydaje się system kanclerski w którym to parlament wybiera wyłącznie reprezentacyjnego nie politycznego „prezydenta wszystkich Polaków” (co jest przez nich najwyraźniej oczekiwane). Można to zrobić, teraz, gdy na 2025 nikt nie ma kandydata na prezydenta – ani PiS (mec. Kinga Duda będzie jeszcze za młoda), ani anty-PiS (Rafał Trzaskowski jako faktyczny lider PO musi drogą Donalda Tuska musiał ubiegać się o urząd premiera, a nie „strażnika żyrandola”, a tego nie sposób potem zamienić).

Tyle, że w odróżnieniu od Niemiec i od Stanów Zjednoczonych, Polska szczęśliwie jest krajem jednolitym a nie federacją (i chce takim być). Więc Senat nie ma racji bytu (a i już okazuje się demonstracją opozycyjnego gęgania, a nie politycznej sprawności, a więc „zniknięcie” w kampanii Trzaskowskiego „trzeciej osoby w państwie” nie było przypadkiem). Tak uważała przed kilkunastoma laty… Platforma Obywatelska. Teraz ruch Trzaskowskiego będzie dążył do przekształcenia go w Bundesrat – ogólnopolski przedstawicielstwo władzy samorządowej. Nawet nieformalnie tak się stanie – bo zwycięstwo senatora we wprowadzonych ostatnio tam jednomandatowych okręgach wyborczych (JOW) będzie trudne bez – jak to nazywają Rosjanie „resursu administracyjnego” samorządowej władzy. To narastające pomieszanie pojęć jest po prostu złe dla Polski i demokracji, którą musi być przejrzysta.

Dlatego samorządy trzeba uzdrowić wzmacniając je tam w czym są dobre. Gmin wprowadzonych w 1990 r. nie należy zatem ruszać, nawet jeśli gminy na prawach powiatu równają się Zdanowskiej, Karnowskiemu, Dulkiewicz, Truskolaskiemu (będzie im trudno zmianę krytykować, jeśli przyniesie im więcej kasy). Ale nie zakorzeniła się (anty-)reforma rządu Jerzego Buzka z 1999 r., bo w niczym nie pokazała swojej skuteczności poza budowaniem „elitki”. Wprowadzony trójstopniowy podział władzy – był antysolidarnościowy. „Nowe województwa” upustynniły z zasobów cywilizacyjnych miasta, które od czasów Edwarda Gierka nimi były, a i tak przebijają się w polityce. Kosztem reszty „struzikowszczyzna” foruje marszałkowską ojcowiznę; na śląsku czy to samorządowy zarząd czy wojewoda z zastępcami – zawsze ma przedstawiciela nie tylko dawnego katowickiego, ale i bielskiego i częstochowskiego (co jest absurdem bo uniemożliwia demokratyczną rywalizacje wewnątrz realnie istniejących wspólnot, skoro przedstawiciel jest jeden). Nadto przez 21. lat dysproporcje z którymi zostały narysowane pokazały, że niosą za sobą za sobą landyzacje, bo umożliwia ciągotki do układania się z innymi niż Warszawa stolicami. Tego, jak implicite przyznał PiS nie da się naprawić wprowadzając jedną czy drugą korektę („środkowopomorskie”). Powrót do Gierka tyle, że z wybieralnymi Sejmikami, zbliżyłby do ludzi województwa samorządowe bardziej niż powiaty. Powiaty, którego granice wyznaczano zdolność podróży tam i z powrotem wozem konnym dla załatwienia sprawunków jednego dnia w dobie e-administracji służą dziś jedynie petryfikacji lokalnych patrycjuszy, kaście klerków, którzy za nic nie odpowiadają, ale wszystkie inwestycje mogą zablokować. I są rozsadnikiem korupcji na co swego czasu zwracał uwagę inż. Czesław Bielecki w rozmowie ze mną w Polskim Radio 24. Za polski bez-ład przestrzenny odpowiadają starostwa powiatowe, których to w zasadzie jedyna kompetencja.

W efekcie mielibyśmy administracyjną Polskę mniejszą, ale sprawniejszą, z jasnymi kompetencjami. Suweren nie byłby zmuszony dokonywać tak wielu wyborów w pakiecie by jakoś to się trzymało. Jego rosnące poczucie sprawczości (patrz badania socjologiczne), oraz wola partycypacji w demokracji (patrz powiązana z nim frekwencja) była powiązana z jego jednym „x” tak dla szczebla państwa, dwóch dla samorządów – gminy i województwa nie wiele większego niż rodzimy powiat. Zwłaszcza, że powiat czy podział na województwa nie jest osadzony w polskiej Konstytucji, a „statystyczne wydzielenie” Warszawy z Mazowsza można odwrócić dla zaspokojenia potrzeb brukselskiej administracji. A to nie one, ale obywatele powinni być najważniejsi.

Antoni Trzmiel jest dziennikarzem Telewizji Polskiej, Polskiego Radio i portalu DoRzeczy.pl, ale za przedstawione powyżej poglądy nie ponosi winy żadna z redakcji, tylko on sam.

Czytaj też:
Grozi nam III tura wyborów

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także