Polskie Termopile 1939 roku. Załoga odcinka Wizna. Dwie kompanie piechoty w kilku betonowych schronach. Sześć dział. Mniej niż 700 żołnierzy. Przeciwko 40 tysiącom niemieckiego korpusu pancernego generała Heinza Guderiana. Tak rozpoczyna się desperacka walka do ostatniego naboju, ostatniej kropli krwi. Walka kapitana Władysława Raginisa. Dowódcy, który przysiągł, że żywy swej pozycji nie opuści.
Jacek Komuda
Zawodowy pisarz i historyk. Autor licznych powieści historycznych. Otrzymał stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, przyznawane w ramach konkursu na scenariusz filmu historycznego.
Wierny prawdzie, nie stroni od brutalnych, mocnych kart historii. Wskrzesza dawne obyczaje, postaci, zapomniane miejsca. Najważniejszym celem, jaki sobie stawia, jest przybliżenie i spopularyzowanie wśród czytelników historii Polski.
Wiedząc, jak bardzo najnowsza historia wpływa na ocenę bieżących wydarzeń i podejmowanie ważnych decyzji, Komuda zajął się historią Polski XX wieku.
Hubal – powieść opowiadająca o losach legendarnego zagończyka i dowódcy, majora Henryka Dobrzańskiego, który nie złożył broni we wrześniu 1939 r. oraz Westerplatte – powieść o bohaterskiej obronie półwyspu, nie przeszły bez echa.
Wizna – to kolejny ważny tekst w twórczości Komudy.
Stowarzyszenie Wizna 1939 o książce
Wojna polska 1939 roku cały czas budzi nasze zainteresowanie, a historycy spierają się co do przebiegu bitew, bojów i potyczek. Co sprawiło, że ponad dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości społeczeństwo polskie zdobyło się na tak gigantyczny wysiłek militarny i stawiło czoła potędze III Rzeszy i Związku Radzieckiego?
Wychowanie patriotyczne budowane na etosie powstania styczniowego, odzyskanej po 123 latach niepodległości i wygranej wojnie posoko-bolszewickiej skutkowało tym, że wielu, dobrze rokujących młodzieńców chciało wstąpić do wojska i bronić Ojczyzny. Mundur kojarzył się z Polską, z symbolem odzyskanej wcześniej niepodległości, był wyznacznikiem nadziei i dumy z bycia Polakiem.
Młody Władek zapewne pamiętał Wojsko Polskie pod Dyneburgiem w 1920 roku. Może wtedy sam zapragnął, że kiedyś on dołączy do walecznych rycerzy, którzy pierwsi stanęli przeciwko czerwonym hordom wojny polsko-bolszewickiej? Może właśnie wtedy żołnierze rozpalili w nim ogień nieugaszony – pasji i pragnienia dołączenia do społeczności herosów? Nie mając pojęcia co wtedy się stało oczami wyobraźni widzimy młodego Władka z błyszczącymi oczami i poważnego kpt. Władysława Raginisa spod Wizny, którzy przysięga, że albo obroni pozycję albo żywy jej nie opuści.
Z całą pewnością podchorąży Raginis nie przypuszczał, że w Szkole Podchorążych Piechoty
w Komorowie przejdzie jedną z najtwardszych lekcji w swoim życiu, żeby później, już jako oficer Korpusu Ochrony Pogranicza stanąć na czele pododdziału pod Wizną.
Zgłębiając historię odcinka poznajemy fakty, możemy zbadać miejsca i zweryfikować wcześniej zdobyte wiadomości. Ale w tym wszystkim brakuje barwnych opisów zwykłego, żołnierskiego życia, normalnych zachowań ludzi, z których niewielu przypuszczało, że to ich ostatnie lato na tym świecie. Czytając powieść Jacka Komudy nie tylko przeniesiemy się w czasie i założymy mundur polskiego żołnierza, ale także poznamy barwne opisy przedwojennego dworu i szacunku jakim darzyło się polskiego oficera. Być może zapragniemy posłuchać szumu wiatru na Górze Strękowej i dotknąć zimnych kamieni schronu dowodzenia? Historia jest ciekawa, ale w analizie faktów i badań terenowych nie można poznać dyskusji, których nikt nie rejestrował. Nie ma emocji pola walki, niełatwych decyzji i uczucia jakie towarzyszy człowiekowi, który zdaje sobie sprawę z nadchodzącej śmierci. Poczujcie to wszystko i przenieście się ponad osiemdziesiąt lat wcześniej. Może nawet w tych wydarzeniach i zachowaniach odnajdziecie siebie samych?
Powieść wciągająca, łamiąca utarte schematy i barwna. Wojsko, wojna i obowiązek obrony tego co mamy najcenniejsze – wolności i niepodległości. Poznajcie opowieść o walecznych żołnierzach spod Wizny, którzy obowiązek i honor cenili ponad własne życie.
Fragment
7 IX 1939 r. Stryjaki pod Jedwabnem, godzina 12.33
Ruch na szosie od razu zwrócił uwagę patrolu, już kilka chwil po tym, kiedy pierwsze pojazdy wyjechały z ostępów leśnego uroczyska na puste pola pod gęstwiną. Jechali od Stryjaków, przez las, prosto na stanowisko zwiadowców ze 135. Pułku Piechoty, za potokiem Przytulanka, obok mostka.
Kapral Baryka wytężył wzrok, pokazał pozostałym strzelcom poszarpane, niewyraźne kształty samochodów. Uderzył w nich warkot motorów, chrzęst gąsienic na szosie. Kapral usiłował dostrzec znaki na szarawych pancerzach. Jakże przydałaby się lornetka!
W głośny ryk motorów włączył się stłumiony warkot motocykli. Kilka ich wyjechało z lasu, rozsypując się szeroko, krążąc, zawracając.
– Niemcy? – zapytał kapral. – Wypatrujcie!
Wytężył wzrok, aż poczuł suchość w oczach. I wtedy dostrzegł znaczony roletą chłodnicy tępy pysk trójosiowego samochodu pancernego. Ozdobionego parą reflektorów jak ślepia, najeżonego dodatkowo dwoma lufami działek z wieżyczki.
Zza tego pierwszego wyłonił się drugi, mniejszy, z podniesionymi wizjerami na przedzie, z lufą ciężkiego kaemu albo działka nad nimi. Na płycie czołowej miał wielki, gruby biały krzyż.
– Niemcy! – jęknął kapral.
– Niemcy! Idą! – zawtórowali mu pozostali strzelcy.
Kolumna zbliżała się szybko, samochody jeden za drugim wyłaniały się z lasu, motocykle przemykały polnymi drogami.
Kapral włożył do ust gwizdek, zagwizdał długim, przeciągłym gwizdem. Potem poszło już szybko:
– Sekcja do wsiadania! Na koń!
Koniowodni podawali już konie, wcześniej stojące na uwiązach za płotami Stryjaków. Strzelcy wsiadali na nie, raz, raz, jeden za drugim.
Z najbliższej chałupy wypadła starowina w chustce, rozdygotana, drżąca, chciała zaganiać kury, ale zatrzymała się, patrząc na dosiadających koni zwiadowców.
– Panowie żołnierze, zostawiacie nas? A tam Niemcy!
– Harcownikiem za mną, maaaarsz! – zakomenderował Baryka. Odjeżdżając, zobaczył babuleńkę przed progiem krytej strzechą chaty, coś w nim zadrżało. Patrzyła, przesłaniając oczy dłonią.
– O, polski biały krzyż jedzie! – krzyknęła.
– Nie polski, chowajcie się. To Szwaby!
– Szybciej! – ponaglał starszy strzelec.
Niemcy już nadciągali, motory grały w polach, odbijały się echem od chałup.
– Galopem marsz! – zakrzyknął Baryka. – Kierunek Jedwabne!
Wycofywali się skokiem, w pędzie, wystraszone wierzchowce niosły ich drogą jak wicher. Przez chwilę kapral widział wokół siebie tylko obłe hełmy pochylonych nad karkami koni zwiadowców. Lecieli wąską, ale bitą drogą, łagodnie wijącą się zakrętami na południe. I wreszcie z prawej wyrósł nagle szary kształt wiatraka, z lewej za laskiem był drugi – znaczyło to, że byli blisko Jedwabnego. Zaraz ujrzeli poszczerbione od wiatru strzechy chałup.
Wpadli galopem w ulicę będącą przedłużeniem drogi. W miasteczku był ciągle ruch, mieszkańcy stali w drzwiach otwartych sklepików, warsztatów, kilka wozów jechało wolno w stronę rynku. Minęli je z wrzaskiem, z krzykiem:
– Niemcy! Niemcy! Kryć się!
Skręcili w lewo, w uliczkę obok synagogi, drewnianej, lichej, bo zbudowanej na zgliszczach znacznie większej, spalonej tuż przed wielką wojną. Minęli grupę starozakonnych w tałesach, którzy szli wolno, jakby w ogóle nie chcąc widzieć świata. Żydzi jak z obrazu, ostatni widok odchodzącego świata. Kiedy mijali ich zwiadowcy, brudne, bose dzieciaki zaczęły krzyczeć. Nagle poleciały na nich kamienie.
– Pojlisz! Gejn! Antlojfn! – wrzeszczał ktoś po żydowsku.
– Niemcy idą! Chowajcie się! – zakrzyknął któryś z żołnierzy.
Niski, warczący szum motorów nadciągał od zachodu, od strony drogi prowadzącej od Jurca.
– Za mną! – krzyczał Baryka. – Za mną! Galopeeem!
Pochyleni w kulbakach, wpadli na ogromny brukowany rynek, zwieńczony od północnej strony bryłą białego dwuwieżowego kościoła. W tej samej chwili ze wszystkich prawie dróg wjechały na niego długie kolumny niemieckich motocykli. Każdy z koszem, w nich pochylone postacie w szarobłękitnych mundurach, w baniastych hełmach. Jeden kierowca, a drugi schylony nad erkaemem.
I w samym pędzie, rozjeżdżając się wzdłuż domów przy pierzejach rynku, otwarli ogień po ludziach! Jak złowroga piła zastukotał erkaem, po nim odezwały się niskim terkotem pistolety maszynowe; trzasnęło szkło w oknach, serie waliły po bielonych wapnem ścianach, gwizd kul uderzył w uszy, złowrogi warkot motorów narastał, zbliżał się.
– W lewo! Za mną! Maaarsz!
Wpadli w uliczkę przechodzącą w drogę na Wiznę z prawej strony rynku niemal w ostatniej chwili. Za nimi zmotoryzowana kolumna zajmowała miasteczko, za motocyklami posuwały się kanciaste pudła pojazdów pancernych, z dala po chrzęście gąsienic rozpoznać można było czołgi.
Zwiadowcy zwinęli się w bok jak ptaki – pogalopowali dalej, pozostawiając za sobą trzęsące się od strzałów Jedwabne. Szli na Nową Wieś, Kotowo odkrytą drogą, czasami ocienianą przez rosnące z boków drzewa.
– Stępeeem! Sekcja stępeeem! – rozdarł się kapral.
Tutaj, w lasku za Nową Wsią, przy drodze znajdowała się umocniona placówka.
Rozpędzeni, poczęli wstrzymywać konie, Baryce przyszło to najłatwiej, jego Wigor słuchał się, nie był zaciągnięty na pysku jak pozostałe tępawe remonty.
– Stój! Stój! Sawicki! – okrzyknął Baryka kolegę z sekcji erkaemu. – Jesteś tu?
Coś poruszyło się w krzakach przy drodze.
– Ciszej, nie krzycz. Co się dzieje?
Dopiero kierując się głosem, Baryka zobaczył hełm, obok jeszcze dwa poruszenia listowia, świadczące, że są tam jeszcze karabinowy i celowniczy.
– Niemcy! – wydyszał. – Za nami, zajęli Jedwabne, silna kolumna motorowa. Wycofujemy się.
– Jedźcie do Boguszek, zameldujecie podporucznikowi, co się dzieje.
– A ty?
– Ja ich zatrzymam.
– Sam? Oszalałeś?
– Na chwilę chociaż. Mamy erkaem i granaty. Śpieszcie się!
– Za mną, galopem maaarsz! Maaarsz!
Zwiadowcy znikali ze stukotem kopyt, kapral Sawicki obejrzał się na swoich.
– Na stanowiska! Erkaem też!
Przypadli w gąszczu, za maskującymi ich gałęziami olszyny. Od strony Jedwabnego rósł szum motorów, warkot silników samochodowych przeplatał się z terkotaniem motocykli.
– Niemcy przed nami – zameldował celowniczy.
Od miasteczka jechała szybko, płynnie kolumna wroga. Na czele niski i płaski czterokołowy samochód pancerny. Za nim kolejny – cięższy, trzyosiowy, kanciasty, z podciętymi skośnie burtami. W wieżyczce widać było lufę działka i cieńszą głównego kaemu. Z tyłu rozsypywali się motocykliści – skręcali w prawo, w lewo, w polne drogi, zataczając łuki, potem wracając do szosy, trzymając się raczej za plecami samochodów pancernych.
– Celownik dwieście metrów – rozkazał Sawicki. – Podpuszczamy bliżej! Bliżej! Walić do szczelin obserwacyjnych. Tylko do szczelin! Pamiętajcie!
Z chrzęstem gąsienic na szosie pojawiły się cztery czołgi. Kanciaste, na wąskich gąsienicach, z wieżyczkami uzbrojonymi w działko i cekaem. Czoło kolumny przyśpieszyło, zbliżało się, było, prawdę mówiąc, tuż-tuż.
Za szybko to wszystko! Zbyt niespodziewanie.
– Otworzyć ogień! Już! – rozkazał Sawicki.
Erkaem wz. 28, wierny przyjaciel każdego polskiego żołnierza, zaniósł się ciężkim metalicznym stukotem. Sawicki zobaczył iskry i smugi po pociskach wykwitające na przedniej masce samochodu pancernego, podrywające w górę i tak podniesione osłony szczelin obserwacyjnych.
Nagle pojazd skręcił w lewo, zjechał z bitego traktu, waląc w przydrożną olszę, wbił się w nią mocno, zatrzymał, przez chwilę kręcąc w miejscu kołami.
– Ogień na drugi wóz.
Celowniczy wystrzelał cały magazynek – teraz zmienił go na nowy, zaryglował, pchnął rączkę zamka do przodu, natychmiast przykładając kolbę do ramienia.
Dał ognia do drugiego wozu bojowego, który zatrzymał się, błysnął z działka, waląc po zagajniku, po krzakach. Z góry spadły na nich ścięte gałęzie. Sawicki usłyszał wrzaski, zobaczył, że z przechylonego, rozbitego samochodu wypełzają Niemcy w czarnych mundurach i beretach. Więc chwycił granat obronny, ciężką, ciemną wydłużoną kulę pociętą jak kryształowy puchar, ścisnął łyżkę w prawej ręce, lewą wyciągnął zawleczkę. I rzucił, podrywając się na chwilę na czworaka.
– Kryj się!
Granat padł na drogę, potoczył się, potem eksplodował, sypiąc odłamkami. Przez pył i dym po wybuchu przedarł się jadący wolno naprzód niemiecki wóz pancerny. Jak straszna piła zastukał kaem, bił długimi seriami po lasku, po stanowisku Sawickiego. Z boków motocykliści zjechali w pola, zeskakiwali z motorów, wypadali z koszy, schyleni, nisko szukali osłony. Bach, bach! – stanowiska wykwitły ognikami strzałów.
Polacy już nie strzelali, spadła na nich nawała ognia, kule wznosiły dymki kurzu, rozwalały w drzazgi gałęzie drzew, przelatywały koło głów. Kapral zdołał tylko zobaczyć, jak wszystkie czołgi objeżdżają ich z boków. Od strony Nowej Wsi, od Pietraszy. Bolesnym krzykiem celowniczy erkaemu objaśnił światu, że został trafiony, zatem kapral obrócił się na wznak, padł płasko, plecami w wyschniętą trawę. Rozpłaszczył się, trzymając karabin za lufę.
Kanonada zabijała samym hukiem. Pruł do nich seriami trzyosiowy transporter, czołgi waliły z działek raz po raz, znacząc trafione miejsca wybuchami obłoczków kurzu. Ostrzeliwali ich z trzech stron, krzyżowy ogień, pole śmierci. Za szybko, za gwałtownie...
– Dostałem! Boli! – jęczał celowniczy.
Karabinowy milczał, zalany krwią.
– Poddajemy się! – wybełkotał Sawicki. Ostatkiem sił wyciągnął z kieszeni białą chustkę, szukał jakiegoś kija, aby ją wystawić, ale nie widział. Wyciągnął zatem rękę, próbował pomachać...
Nagle dostał w przedramię, mocno, jakby seria urwała mu rękę. Trysnęła krew, ramię opadło przestrzelone, biała chusta wolno spłynęła w dół.
Ostatnim jego wspomnieniem była cisza. I widok umundurowanych na czarno Niemców w okrągłych beretach, niektórych w czapkach polowych, ruszających się szybko, nerwowo, skaczących i pokrzykujących. Ciągnięto go przez krzaki na drogę, świadomość rwała się i rozdwajała. Czuł ból w ręce, drugi w piersiach, trzeci w nogach, kiedy ciśnięto go na kamienie, kładąc obok dwóch pozostałych zwiadowców.
Motor złowrogo grał na requiem. Kapral usłyszał zbliżający się łoskot i chrzęst; ostatnim, co zobaczył, była zakurzona, segmentowana, obracająca się i zbliżająca szybko gąsienica czołgu. Gdy przejechała po nich wszystkich, zabarwiła się krwią.