W polskiej polityce dzieje się mnóstwo nieustannie, więc nie będę ryzykował stwierdzenia, że szczególnie wiele wydarza się od wyborów w 2015 roku. Ale na pewno nie mniej. PiS realizując obietnicę rozmontowania poprzedniego układu na wielu poziomach – nie tylko na poziomie politycznym, ale też gospodarczym czy społecznym (zapowiedzi budowania „nowej klasy średniej” przez Mateusza Morawieckiego) – pootwierał trudną do ogarnięcia liczbę frontów, a na każdym z nich trwają bitwy. Ich rezultaty bywają, mówiąc delikatnie, niejednoznaczne. Czasami udaje się po prostu wygrać (choć nie za często), czasami chwilowo zwyciężają obrońcy status quo ante, nierzadko przez nieudolność atakujących, a czasami, nawet często, zamiast wyrzynać wrogów, wyrzynani są swoi albo wszyscy jak leci, zgodnie z zawołaniem opata Arnaud w czasie rzezi Béziers w roku 1209: „Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”.
Pelikany (pożyczam określenie od Rafała Ziemkiewicza), czyli bezkrytyczni zwolennicy partii rządzącej, są przekonani, że tę mnogość bitew i frontów ogarnia całkowicie tylko jedna osoba w państwie – naczelnik Kaczyński. Mało tego – uważają, że naczelnik przewidział wszystko 1500 ruchów i 25, a może i 250 lat naprzód. Ja jestem bardziej sceptyczny. Uważam, że prezes PiS od dawna nie jest w stanie kontrolować całości sytuacji. Od czasu do czasu skupia się tylko na danym froncie, który z jakichś powodów na krótko przykuje jego uwagę. Dzieją się wtedy rzeczy takie jak dymisja Dawida Jackiewicza.
Publicyści również rzadko kiedy potrafią się wyrwać z bitewnego zamieszania i trzeźwiej ogarnąć całość obrazu. Bo – tu wracamy do przytoczonego na początku przysłowia – w gęstym lesie widzimy już tylko pojedyncze, bliskie drzewa, ale nie ogarniamy całości. Jest to tym trudniejsze, że całą mapę spowija bitewny pył, a po obu stronach frontu (czy raczej frontów) stoją armie przekonane o tym, że toczą najświętszą wojnę o wszystko, a przeciwnika należy zarżnąć, dobić, podeptać.
Naczelnik, który ze wzgórza kieruje swoją perspektywę to tu, to tam, i nie nadąża z wydawaniem rozkazów, jest dowódcą wyspecjalizowanym zwłaszcza w zachowywaniu swojej armii, a raczej jej najtwardszego trzonu, gdy ta jest w defensywie i zamiast walnych bitew wybiera potyczki i podjazdy. Jak Kmicic podczas Potopu, naczelnik wyspecjalizował się w szarpaniu przeciwnika i utrzymywaniu żelaznej dyscypliny. Gorzej idą mu takie jak teraz ogromne wielofrontowe ofensywy, a już kompletnie źle by się czuł, gdyby nagle bitwa ustała i trzeba by było się zająć jakimś spokojnym, nudnym organizowaniem rzeczywistości w pokojowych warunkach. Ba, trzeba by wypuścić jeńców z wrogiej armii i pogodzić się z tym, że i oni mogą się cieszyć pokojem. Dlatego naczelnik do pokoju nie dopuści, co mu się tym łatwiej uda, że po przeciwnej stronie ma sojuszników, którzy również żadnego pokoju nie chcą. A że zostanie po tym wszystkim jeno spalona ziemia? Żeby się tym przejąć, trzeba by las zobaczyć, a nie tylko drzewa. To prawda, jakieś tam pięknoduchy co i raz mamroczą, że może by jakiś rozejm zawrzeć, że tej wojny przy takim natężeniu ostrzału ludzie nie zmilitaryzowani długo nie wytrzymają – ale taki pięknoduch szybko kulą w łeb dostanie z jednej lub drugiej strony, z jednego lub drugiego okopu i milknie nim znów gębę otworzy, żeby siać defetyzm.
Dość tej malowniczej metafory, choć bardzo pięknie się układa. Aktualnie na topie jest analiza nagrań z sali kolumnowej, z głosowania nad budżetem, co jest zajęciem całkowicie jałowym. Po pierwsze dlatego, że już po paru godzinach było widać, że i tak każdy widzi na nich to, co chce zobaczyć, całkiem niezależnie od tego, co na nich naprawdę jest. Po drugie, bo wiadomo, że choćby było na nich wszystko to, czego sobie życzyła opozycja, to opozycja i tak nie przyzna, że się pomyliła. Tak samo jak nie przyznałby tego PiS, gdyby nagrania zaprzeczały jego wersji (choć, jak się zdaje, nie zaprzeczają). Po trzecie – bo żadnej reasumpcji głosowania nad budżetem nie będzie, i to niezależnie od tego, że w tym przypadku mamy do czynienia z argumentem palindromem. Przypominam, że palindrom to takie słowo lub wyrażenie, które brzmi identycznie czytane od przodu i od tyłu – na przykład „kajak”, „potop”, „oko w oko”. Opozycja powiada: co wam zależy, głosujcie jeszcze raz, przecież i tak wygracie to głosowanie. Rządzący odpowiadają: co wam zależy, po co mamy głosować jeszcze raz, skoro i tak wiadomo, że głosowanie wygramy. Jedni i drudzy mają rację. I jest to nawet, trzeba przyznać, zabawne.
Po czwarte wreszcie – i to jest sprawa kluczowa, tu dopiero widać las, a nie drzewa – w niczym wszystko to nie zmienia to faktu, iż z oddali patrząc, widzi się, że w Polsce jest jakiś problem. Bez wnikania w jego głębokie przyczyny, w to, kto zaczął i kiedy, i jak, oraz kto bardziej dzisiaj dba, żeby ten problem trwał. Dla dalekiego obserwatora takie detale nie istnieją.
On widzi tyle, że Sejm nie działa normalnie, być może po 11 stycznia nadal działał normalnie nie będzie.
To się nie dzieje bezkosztowo. Koszty ponosi państwo jako całość, także na zewnątrz, bo przecież sejmowa awantura daje argumenty przeciwnikom Polski („zobaczcie, jaki to rozchwiany, niepoważny kraj, w parlamencie się szarpią”). W przypadku bitwy o Trybunał Konstytucyjny na froncie unijnym musieliśmy zaangażować sporą część zasobów (i będziemy musieli je angażować nadal) nie po to, aby coś zyskać, ale aby nie stracić, czyli walczyć z Komisją Europejską w sprawie procedury sprawdzania praworządności. Dla państwa polskiego to nie jest bitwa wygrana, ale przegrana, bo zapłaciliśmy naszym czasem i zaangażowaniem tylko po to, żeby się nie cofać, a nie po to, żeby posuwać się naprzód.
Za moment możemy mieć podobny problem z obstrukcją Sejmu. Próbkę mieliśmy już w postaci głośnego (głównie za sprawą absurdalnego tytułu, który potem został nieco zmieniony) tekstu Seana Hanleya i Jamesa Dawsona opublikowanego na portalu prestiżowego magazynu Foreign Policy. Autorzy piszą: „Recent footage of opposition deputies occupying the podium of the Sejm and chaotic and hastily convened parliamentary voting by government deputies in back rooms was more reminiscent of the crisis-hit democracies of southern and southeastern Europe than the democratic trailblazer once hailed by European Union heavy-weights” [„Niedawne obrazy, pokazujące posłów opozycji okupujących sejmową mównicę oraz chaotycznie i naprędce zorganizowane w bocznej sali głosowanie posłów partii rządzącej, przypominały raczej tkwiące w kryzysie demokracje południowej i południowo-wschodniej Europy niż demokratycznego czempiona, niegdyś wychwalanego przez najważniejsze postaci w UE”]. Można się na ten opis i opinię zżymać, ale to obrażanie się na rzeczywistość: z daleka widać las, nie drzewa. Tak będziemy widziani wcale niekoniecznie przez nieżyczliwych czy złośliwych. Z dali widać bowiem obraz chaosu, o którym piszą publicyści Foreign Policy, a nie szczególiki, którymi żyjemy. I za ten obraz będziemy prędzej czy później płacić – naszym dyplomatycznym wysiłkiem, kompromisami w tej czy innej dziedzinie lub pójściem na rękę temu czy innemu partnerowi po to, żeby nie ponosić kosztów jeszcze poważniejszych.
Kto powinien to pojąć i się opamiętać? Wszyscy. Kto to pojmie i się opamięta? Nikt. Tego jestem akurat bardziej pewien niż jakiejkolwiek innej swojej publicystycznej przepowiedni.