Politycy zawsze i wszędzie mają tendencję do emfazy oraz retorycznej przesady, ale antypisowska linia Nowoczesnej, PO i KOD to coś o wiele więcej niż poczciwa, stara demagogia, do której polityka przyzwyczaja wyborców od pokoleń. Obóz odrzucony w podwójnych wyborach w 2015 r. postawił na propagandę, która świadomie oderwała wielkie pojęcia od ich realnych znaczeń. Doprowadzono do galopującej inflacji słów. Demokracja, wolność, praworządność, reżim, stalinizm, represje, Holokaust – żadne z tych pojęć nie znaczy już niczego. To tylko pociski, które coraz bardziej sfrustrowana opozycja miota w stronę znienawidzonego Kaczyńskiego – tym bardziej groteskowo, że jednocześnie redukując grube kompromitacje swych liderów do rangi „niezręczności”.
Napięcie, budowane pracowicie przez obrońców Rzeczypospolitej okrągłostołowej w końcówce ubiegłego roku, było uwieńczeniem tej tendencji. Od początku do końca bazowało ono na bombastycznym nazywaniu spraw stosunkowo drobnych największymi słowami. Spór o zakres obecności dziennikarzy w parlamencie to jedna z wielu kontrowersji, które rozstrzyga się na bieżąco w każdej demokracji, przy czym w całym cywilizowanym świecie dziennikarze mają do budynków parlamentarnych i do samych deputowanych dostęp znacznie bardziej ograniczony niż dotąd w Polsce. Trudno oczywiście nie przyznać, że sposób forsowania zmian przez marszałka Sejmu był nader arogancki, ale robienie z tej sprawy „zamachu na wolność mediów” i „pogwałcenia konstytucyjnego prawa obywateli do informacji” jest zwyczajnie śmieszne i raczej PiS w arogancji utwierdza, niż ją temperuje.
Równie groteskowe było podniesienie proceduralnego incydentu z posłem Szczerbą do rangi ustrojowych imponderabiliów. Zainteresowanych zachęcam do przyjrzenia się, jak bezwzględnie egzekwowana jest dyscyplina w Parlamencie Europejskim, który dla PO i Nowoczesnej powinien być wszak wzorcem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.