Limuzyna, ochroniarz, szastanie pieniędzmi, nagabywanie studentek i proponowanie pracy każdemu, kto rozpozna kim jest. To nie historia z życia milionera. To noc w białostockim klubie spędzona w czasie służbowej delegacji przez rzecznika MON Bartłomieja Misiewicza - napisał we wczorajszym numerze "Fakt".
Zdarzenie opisywane przez dziennik miało mieć miejsce 19 stycznia w Białymstoku. Wtedy to, jak podaje "Fakt", ok. godz. 23.00 na studencką imprezę do klubu WOW przyjechał luksusowym BMW Bartłomiej Misiewicz. Rzecznik MON pojawił się tam w towarzystwie ochroniarza, którego przedstawiał jako funkcjonariusza Żandarmerii Wojskowej oraz mężczyzny, którego prezentował jako człowieka ministra rolnictwa Krzysztofa Jurgiela.
Czytaj też:
Tak się bawi Misiewicz? "Fakt" o wyczynach rzecznika MON w nocnym klubie
Misiewicz zaprzeczył w rozmowie z "Faktem", że na imprezę w białostockim klubie WOW przyjechał limuzyną, a także, że poruszał się z ochroniarzem i pił sporo alkoholu. – Do klubu z kolegami przyszedłem pieszo, pamiętam, bo było wtedy bardzo ślisko w Białymstoku. Nie przyjechałem do klubu służbową limuzyną BMW. Nie korzystałem i nie korzystam z ochrony Żandarmerii. W klubie WOW byłem prywatnie – zapewnia.
Sprawę opisał również jeden z białostockich portali dziendobrybialystok.pl, który zaznacza jednak, że "przebieg zdarzeń był nieco inny", niż opisany w "Fakcie". Jaki? Według portalu Misiewicz przebywał w innym hotelu, bardziej oddalonym od klubu, a towarzyszył mu ochroniarz i białostoczanin. Miało również nie być rozmowy na tematy polityczne. – Siedzieliśmy normalnie jak dwaj faceci przy wódce. Nie było żadnego nagabywania dziewczyn, ani szastania pieniędzmi. Nie było ku temu powodów. Porozmawialiśmy i wyszliśmy z lokalu przed północą. To było normalne, luźne towarzyskie spotkanie, tak jak czas spędza wielu innych ludzi. Różnica jest taka, że nie ma prywatności, kiedy w takie miejsce idzie osoba publiczna – opisuje towarzysz rzecznika MON.