Nie o meritum chcę jednak pisać, ale o tym, że po krótkim czasie funkcjonowania nowej ustawy i po fali krytyki, jaka na nią spadła (pytałem w tekście o „sierotkach z Aleppo” co będzie następnym shitstormem tzw. debaty publicznej – było nim właśnie „PiS wycina drzewa”, póki płynnie nie przeszło w kolejny, „PiS uważa się za rasę panów”) zabrał głos poseł Kaczyński i zapowiedział, że ustawa zostanie rychło zmieniona.
I choć prezes PiS jest tylko szeregowym posłem, nikt nie ma wątpliwości, że jak powiedział, tak się stanie. W związku z czym, póki jeszcze zliberalizowane przepisy obowiązują, wszyscy rzucili się na wszelki wypadek wycinać drzewa, które może nawet obecnie niczym nie grożą ani nie przeszkadzają, ale mogą kiedyś zagrozić czy zacząć przeszkadzać, a wtedy już ich wyciąć nie będzie można. Gdyby przepisy miały charakter trwały, wycięli by tylko to, co wyciąć trzeba – w końcu lepiej na działce mieć więcej, niż mniej. Ale teraz, jak sam Prezes dał sygnał, wyrżną wszystko na wszelki wypadek z okładem. Podręcznikowy absurd socjalizmu, jak z Barei.
Ale o tym też nie będę dziś pisać.
Nie będę też drzeć szat nad tak eksploatowanym przez głupoli z „totalnej opozycji” faktem, że tak naprawdę nie rządzi Polską ani prezydent, ani premier, tylko prezes partii, która wygrała wybory, choć formalnie jest szeregowym posłem, a więc nie ponosi za swe rządy odpowiedzialności konstytucyjnej. To jest, oczywiście, jasnym dla wszystkich faktem, ale to nie Kaczyński czy PiS jest temu wart, tylko skiepszczona konstytucja.
Ów najwyższy akt prawny, spisany pod wysokim patronatem śp. Tadeusza Mazowieckiego i Aleksandra „Mema” Kwaśniewskiego, tworzy bowiem prawną fikcję. Teoretycznie ustanawia najwyższą osobą w państwie prezydenta, drugą – marszałka Sejmu, trzecią – marszałka Senatu, a czwartą – premiera. W konkretnych zaś zapisach sprawia, że największą władzę naprawdę ma w Polsce ten, kto jest dysponentem większości parlamentarnej.
Prezydent, mimo, że wybrany w wyborach powszechnych, ma uprawnienia li tylko „psuja” – może przeszkadzać rządowi, natomiast niczego pozytywnego zrobić nie może. To konstytucyjny idiotyzm, uwarunkowany historycznie – wynika z tzw. „małej konstytucji”, która była rozejmem kończącym „wojnę na górze” w obliczu zagrożenia lustracyjnego, które uświadomiło obu stronom tej wojny, Wałęsie i grupie śp. Bronisława Geremka, że jadą na jednym wózku.
Marszałkowie Sejmu i Senatu są przez sejmową większość powoływani i odwoływani jak i kiedy ona zechce, poza tym prawie nic nie mogą, więc w ogóle się nie liczą – są pracownikami technicznymi. Natomiast premier, owszem, może dużo, ale i jego w każdej chwili parlamentarna większość może odwołać i powołać nowego.
A kto kieruje ową większością? Ba… Twórcy Konstytucji założyli chyba beztrosko, że ten, kto nią zarządza, zawsze będzie chciał kazać się wybrać premierem (ale i w takim razie powinni go byli umieścić na miejscu pierwszym, a nie czwartym). Tymczasem nie ma ku temu najmniejszego powodu, co zaraz po wyjściu w życie konstytucyjnego bubla udowodnił Marian Krzaklewski.
W tej sytuacji należałoby fikcyjną Konstytucję zmienić gruntownie, albo przynajmniej uzupełnić, wzorem amerykańskim, o urzędy Lidera Większości i Mniejszości Parlamentarnej, temu pierwszemu oddając, zgodnie ze stanem faktycznym, pierwsze miejsce w państwie. Dopóki to nie nastąpi, dokument nazywany szumnie „konstytucją” określa jedynie kolejność wznoszenia toastów na bankietach, a nie faktyczny ustrój państwa.
Jarosław Kaczyński poszedł nawet we właściwą stronę, proponując – mniejsza o to, z jakich przyczyn – sformalizowanie pozycji „lidera opozycji”. Jakiekolwiek były tego przyczyny, zapiszmy mu to na plus, i podkreślmy, że to nie on jest winien dziwnej sytuacji, w której rządzi z zaplecza, jako prezes partii, z której pochodzą i prezydent, i premier.
Dziennikarze nazywają to władzą „Naczelnika”. Sugerowałem raczej „Komendanta” – w istocie Piłsudski, do którego to wzorca wszyscy w Polsce odruchowo nawiązują, jako Naczelnik Państwa sprawował władzę formalnie, acz tymczasowo, na mocy uchwały Zgromadzenia Ustawodawczego. Rządy Kaczyńskiego przypominają zaś raczej sytuację po Zamachu Majowym, kiedy to Piłsudski bywał wprawdzie premierem, ale nawet gdy nim nie był, i tak rządził wszystkim, bo wszystkie urzędy, od prezydenta począwszy, obsadził był jako „ukochany Komendant” swymi bezwolnymi wyznawcami i wielbicielami.
Po sprawie z wycinką drzew – a nie jest to pierwsza taka sytuacja, i pewnie nie ostatnia – skłaniam się jednak ku nazwaniu Jarosława Kaczyńskiego nie tyle Naczelnikiem, co Naczelnym Strażakiem RP.
Prezes PiS, nawet jeśli teoretycznie jest na to dość wpływowy, zwyczajnie nie może, fizycznie nie jest w stanie, na bieżąco kontrolować prac rządu, parlamentu i prezydenta. Nie ma przecież żadnego niezbędnego ku temu aparatu, personelu, zorganizowanego w odpowiednie służby i departamenty. Nawet, gdyby pracował owertajm (podobno Kaczyński jest temu bliski) – fizycznie nie da rady, po prostu odpadnie. Może tylko dostrzegać, że tu czy tam zrobiła się obsuwa, i wtedy wzywać odnośnego ministra czy premiera, czy nawet prezydenta, na dywanik i go motywować. To, czy będzie mu (jej) uprzejmie zwracał uwagę, czy po chamsku rugał, nie ma znaczenia. Tak czy owak – na dłuższa metę guzik z tego.
Nie tak dawno prezes PiS mówił nam pół żartem w wywiadzie, że musi być opozycją wobec własnego rządu. W istocie, taka rolę pełni. Czujnym okiem dostrzeże – ot, na przykład: z nadmiaru dobrych chęci PiS przegiął w walce z aborcją, idziemy na zderzenie! Więc chwyta u siebie na Nowogrodzkiej pokładowy telegraf i zaciąga na „całą wstecz”. Uff, udało się – rafa ominięta bez szkody, „czarne protesty” zdechły, popularka w sondażach nie spadła. Ale, patrzy – spółki skarbu państwa, ależ się najechało do tej Krynicy rozchamionych, bezczelnych i niekompetentnych gówniarzy, jak ludzie ich zobaczą, to stracą do reszty wiarę w słonie, a wraz z nimi także i w Dobrą Zmianę. Więc znowu, cała wstecz, odnośnego ministra za burtę, i uff – udało się. I tak dalej. Z wycinką drzew było identycznie. (Pracownikom Lisa i Michnika, którzy czytają mnie w ramach obowiązków służbowych, wyjaśniam, że z tymi słoniami to tzw. intertekstualność – niech sobie wyguglają pod „słoń, Mrożek Sławomir”).
Rzecz cała w tym, że doraźne gaszenie pożarów do niczego nie prowadzi. By to wiedzieć, nie trzeba nawet czytać podręczników zarządzania i wgłębiać się w elementarne podstawy menadżmentu, wystarczy zdrowy rozum. Każdą kolejną ingerencją przyucza Kaczyński pisowców, że nad nimi jest i czuwa instancja nadrzędna, która, jeśli oni co spieprzą – naprawi. Wetknie przez rękę nadrzędny paluch, poprawi, zgasi pożar, uratuje tyłek, podejmie ostateczną, jedynie słuszną decyzję.
To oczywiście musi prowadzić do promowania postawy „bmw” i do degeneracji całego aparatu rządzącego, ucząc go oglądania się stale w górę. Komendant będzie zmuszony coraz bardziej miotać się po mostku kapitańskim, podejmować za swoich nominatów coraz więcej decyzji, które powinny były być podjęte na niższych szczeblach, ale tam nikt nie wiedział, jaką decyzję podjąć, względnie nie śmiał tego wiedzieć, albo zwyczajnie wolał poczekać, wedle zasady – znowu muszę się odwołać do filmów Berei – „co się będziemy martwić, niech się oni [tzn. ci na górze] martwią”. Do pewnego momentu zdrowie i siły będą Komendantowi na to pozwalać, w pewnym momencie przestaną, i wtedy się wszystko rozp… rozpruje po szwach, chciałem powiedzieć.
A skąd to wiem? A z historii. Bo tak właśnie wyglądały rządy poprzedniego Komendanta, tego z lat dwudziestych i trzydziestych. Jarosław Kaczyński – piszę to bez cienia przekąsu, na poważnie – jest erudytą rzadkim wśród polityków, już nie mówię o tych z „opozycji totalnej”, bo to przeważnie kompletne przygłupy, ale nawet jak na prawicowca imponuje swa wiedza, zwłaszcza co do historii Polski. Więc czemu wchodzi w te same co Piłsudski koleiny? Wierzy, że tym razem historia się nie powtórzy, że uda mu się ograniczonymi ingerencjami z zaplecza stworzyć zgrany, fachowy i pracujący coraz lepiej zespół?
Nie uda się. Nikomu się to nigdy nie udało. „Rządy osobiste”, że pożyczę określenie od Jana Marii Rokity, zawsze prowadzą do demoralizacji i degeneracji aparatu. A w ślad za nim – do degeneracji całego państwa. Naśladowanie przedwojennej Sanacji i Piłsudskiego to pewna, sprawdzona droga do katastrofy.
I o tym właśnie chciałem dziś napisać. Że sanacyjne rządzenie niczego nie uzdrawia. Nie może. Z zasady.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.