Był jednym z ostatnich przedstawicieli osobliwego gatunku – twórców rozrywki dla inteligentów pracujących. Kiedyś było ich mnóstwo: Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka, Jonasz Kofta i Maciej Zembaty, Jan Kaczmarek i Andrzej Waligórski. Jerzy Dobrowolski i Jan Tadeusz Stanisławski... Godni następcy Hemara, Słonimskiego, Tuwima. Mistrzowie mowy polskiej, ludzie kultury słowa, tubylcy z galaktyki Gutenberga.
Udało im się przetrwać zlodowacenie PRL-owskie, choć nie wszyscy dożyli globalnego ocieplenia. Opanowali do perfekcji sztukę przetrwania i dawania do zrozumienia, bronili zdrowego rozsądku i poczucia humoru.
Każdy wykształcił własną „niszę ekologiczną”, w której panował niepodzielnie. Młynarski, choć sprawdzał się w wielu gatunkach piosenki, zaczynał jako ciepły pejzażysta klimatów Polski Ludowej, rozwinął się, pisząc znakomite teksty pod autorów, produkował przeboje dla gwiazd, tłumaczył teksty zagraniczne – był jednak, nade wszystko, mistrzem śpiewanego felietonu satyrycznego.
W realnym socjalizmie wolność mogła realizować się w aluzji i Wojtek tę przestrzeń wykorzystywał – w utworze „Po co babcię denerwować” inteligentny słuchacz odnajdywał satyrę na okłamywanego przez swych dworaków Gomułkę, w „Układance” kpina dotyczyła budownictwa socjalistycznego epoki Gierka… Twórca radykalizował się, choć nie zmieniał konwencji. Czy ktoś lepiej przedstawił relacje władza – społeczeństwo niż on w „Balladzie o szachiście” lub opisał los zawieszonej Solidarności uosabianej przez piłeczkę pingpongową?
Paradoksalnie zwycięstwo demokracji dla aluzjonistów oznaczało kłopoty. Świat przestał być jednoznaczny – cele satyry się spluralizowały i upartyjniły, a jednocześnie zniknął podstawowy powód konieczności szyfrowania – cenzura. Zresztą kolejne pokolenia odbiorców straciły ochotę bawienia się w deszyfrantów. Zamiast ograniczonej warstwy inteligentów wszyscy stali się ćwierćinteligentami. Ci, którzy chcieli być słyszani, zaczęli walić z grubej rury!
Podupadła piosenka literacka, zawodowych tekściarzy zastąpili partacze (wokaliści lub muzycy), dla których słowa – może je przecież sklecić każdy – stanowią jedynie mało ważne uzupełnienie kompozycji. Giganci zaczęli wymierać, narybek skarlał.
Teatr telewizji czy kabaret aktorski znajdują się na najkrótszej drodze do skansenu i to tylko w przypadku, jeśli jakiś mecenas zechce finansować ten skansen. Być może tak być musi w szybko rozwijającym się kraju średniej wielkości. A przecież mi żal!
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.