Rozpoczęły się szkolne wakacje. To sygnał, że rozpoczynają się także letnie urlopy Polaków, które spędzają najczęściej całymi rodzinami. I branża turystyczna po dwóch latach covidowej posuchy powinna zacierać ręce (choć przyznajmy też, że dzięki rządowej tarczy polscy przedsiębiorcy – z wyjątkiem niektórych branż – w sumie mieli wyższe przychody niż przed zarazą), tymczasem branża ręce załamuje. W tym roku naprawdę niewielu z nas zarezerwowało już sobie miejsca wypoczynku. Izba Gospodarcza Hotelarstwa Polskiego wykonała ankietę wśród hotelarzy i wyniki są druzgoczące. Aż 65 proc. hoteli ma mniej niż 30 proc. obłożenia na nadchodzący sezon wakacyjny. „W maju 31 proc. hoteli wskazało na obłożenie poniżej 30 proc., taki sam odsetek obiektów podał, że ma powyżej 50 proc. zajętych miejsc. W czerwcu obłożenie poniżej 30 proc. zadeklarowało 44 proc. hoteli, natomiast frekwencję powyżej 50 proc. wskazało tylko 20 proc. obiektów” – relacjonował PAP sekretarz generalny IGHP Marcin Mączyński. Powód jest prosty. Ludzie wolą oszczędzić pieniądze. Już majówki były dużo gorsze dla branży niż we wcześniejszych latach. Tymczasem inflacja rozpędza się coraz mocniej i zaczynamy kalkulować oraz poważnie oszczędzać. Sama cena paliwa, która wynosi dziś dwa razy więcej za litr niż rok temu, powoduje, że wyjazd samochodem na wakacje i przejechanie nim tysiąca kilometrów (np. z południa kraju nad Bałtyk i z powrotem) przy niewielkim spalaniu 6 l na 100 km kosztować będzie zamiast 240 zł prawie 500 zł.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.