Zakaz niedzielnego handlu: Hipokryzja, absurd i populizm
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Zakaz niedzielnego handlu: Hipokryzja, absurd i populizm

Dodano: 
Koszyk w sklepie, zdjęcie ilustracyjne
Koszyk w sklepie, zdjęcie ilustracyjne Źródło: Pixabay
W ciągu dwóch lat rządów PiS mało było propozycji równie pełnych hipokryzji, niespójnych i absurdalnych w swojej istocie jak forsowany przez "Solidarność" i znajdujący posłuch w PiS zakaz handlu w niedziele. W proponowanym zakazie pracy sklepów wielkopowierzchniowych i centrów handlowych nic nie trzyma się kupy, a argumenty jego zwolenników są słabe, nielogiczne i opierają się na bezzasadnych, arbitralnie przyjmowanych założeniach.

Linię argumentacji można z grubsza podzielić na dwa wątki. Pierwszy, który od razu odrzuci każda osoba, ceniąca sobie osobistą wolność, dotyczy kupujących. Jest zatem mowa o tym, że niedziela nie jest dniem na robienie zakupów i że rodziny powinny być tego dnia razem na spacerze albo w kościele. Odpowiedź może być jedna: państwo, politycy i związkowcy nie są od tego, żeby ustalać, jak obywatele mają spędzać wolny czas. Do odpowiedniej ich zdaniem postawy mogą, owszem, zachęcać powołane do tego instytucje, takie jak Kościół, starając się wywrzeć na handlowców presję poprzez dobrowolną decyzję konsumentów. Gdyby niedzielny handel przestał się opłacać, bo ludzie przestaliby kupować w ten dzień, sklepy byłby zamykane bez interwencji państwa. Najpierw jednak musi być wolna i niewymuszona decyzja konsumentów.

Przy okazji warto zauważyć, że zwolennicy zakazu naginają rzeczywistość do własnych przekonań. Tak się bowiem składa – nie oceniam tu, czy to dobrze czy źle – że weekendowe życie rodzinne w wielu dużych miastach koncentruje się wokół centrów handlowych, które od dawna nie są już tylko zbiorami sklepów, ale istnieją tam restauracje, kawiarnie, odbywają się różnego rodzaju imprezy, pokazy, koncerty. Zamknięcie tych miejsc w niedziele nie sprawi – zwłaszcza w polskim klimacie, który przez pół roku jest mało korzystny dla rozrywek na powietrzu – że nagle polskie rodziny zaczną masowo odwiedzać parki albo chodzić do galerii (sztuki, nie handlowych). Paradoksalnie może to w wielu przypadkach oznaczać niedzielę spędzoną przez dzieci przy komputerze, a przez rodziców – przed telewizorem zamiast wspólnego wyjścia do centrum handlowego na pizzę, kawę, lody.

Oczywiście jeśli ktoś uważa, że państwo ma prawo mieć do obywateli stosunek paternalistyczny – pouczać ich, wychowywać, narzucać określone modele zachowań, wykraczające dalece poza podstawowe reguły porządku prawnego – uzna, że państwo ma także prawo forsować określoną wizję spędzania niedziel. Podejście do tego wątku argumentacji zależy od tego, jak postrzegamy rolę państwa i jak ważna jest dla nas osobista wolność obywateli.

Często mówi się też, że „na całym Zachodzie w niedziele sklepy nie działają”. To już wierutna bzdura i zwyczajne kłamstwo. Spośród obecnych 28 krajów UE aż 18 (w tym wciąż Polska) nie ma żadnych centralnych ograniczeń w niedzielnym handlu lub dopuszcza otwarcie sklepów w niedziele w ograniczonym czasie. Kolejne cztery kraje dopuszczają otwarcie sklepów w miastach uznanych za centra turystyczne, których lista jest długa. Jak łatwo policzyć, restrykcje dotyczą jedynie sześciu państw, a więc zdecydowanej mniejszości.

Drugi wątek to spojrzenie od strony pracowników. Nie trzeba wyjaśniać, że zawodów, wymagających pracy w niedziele, jest mnóstwo. Uczciwie odłóżmy na bok te, które możemy uznać za niezbędne dla utrzymania bezpieczeństwa obywateli, a więc policjantów, żołnierzy, lekarzy i podobne profesje. Zostaje multum innych zajęć, spośród których zwolennicy zakazu wybrali akurat sprzedawców i to w jednym rodzaju sklepów. Takie rozumowanie prowadzi do jawnie absurdalnej sytuacji, w której kelnerka w kawiarni, należącej do sieci X, a usytuowanej w centrum handlowym, będzie mieć w niedzielę przymusowe wolne, a kelnerka z kawiarni tejże samej sieci, ale mieszczącej się bezpośrednio przy ulicy miasta, będzie pracować.

Zwolennicy zakazu wysuwają tu dwa argumenty. Pierwszy to argument „zbędności” pracy w dużych sklepach w niedziele. Jest to jednak zbędność całkowicie arbitralnie przez nich założona. Dlaczego uznają oni, że zbędna jest niedzielna praca kasjerki w supermarkecie, ale już nie kasjerki w kinie? Przecież kino nie jest niezbędne do życia. Ba, można nawet uznać, że jest bardziej zbędne niż miejsce, gdzie możemy zrobić zakupy, jeżeli w żaden inny dzień nie mieliśmy na to czasu z obiektywnych powodów. Zwolennicy zakazu odpowiadają, że weekend jest czasem na rozrywkę, a więc właśnie na pójście do kina. To jednak kolejne ich całkowicie arbitralne założenie. Równie dobrze można by uznać, że weekend jest też czasem na zakupy. Ten sposób spędzania czasu w niedziele jest w Polsce zresztą znacznie popularniejszy niż odwiedzanie kin, teatrów, muzeów. Czy to dobrze czy źle – to znów zostawiam na boku. Jestem natomiast pewien, że nie należy do państwa zmienianie tych nawyków poprzez zakazy i nakazy.

Gdyby konsekwentnie ciągnąć rozumowanie zwolenników zakazu, trzeba by uznać, że nie jest niezbędna możliwość zatankowania auta w niedzielę, pójścia do teatru albo na koncert, do muzeum czy oglądania telewizji albo słuchania radia. Wszystko to można zrobić w inny dzień. Dziennikarze bowiem (oraz techniczni pracownicy mediów) należą do grupy pracującej we wszystkie dni tygodnia, często po wiele godzin. Można by wręcz wskazać, że o ile zrobienie zakupów jest nierzadko czynnością przymusową, to już zjedzenie posiłku w restauracji – absolutnie nie. Biedni, uciemiężeni kelnerzy i kelnerki spędzają niedziele w pracy tylko dla cudzego zbytku i przyjemności. Czy to w porządku? Ale za nimi Piotr Duda się nie ujmuje. Trudno o jaskrawszy przykład hipokryzji.

Na pytanie o tajemnicze powody, dla których związkowcy wybrali jako przedmiot ataku akurat jedną działkę handlu i usług, pojawia się argument o „ciężkiej doli” pracowników tej branży. To argument i obłudny, i kłamliwy. Czasy wykorzystywania pracowników już się skończyły (choć oczywiście pojedyncze przypadki wciąż się zdarzają – jak w każdej branży, od wydobycia kopalin, przez handel, po firmy konsultingowe). Dziś sieci supermarketów oferują etaty, nie najgorsze pieniądze na start, pakiety socjalne, o czym łatwo się przekonać, czytając oferty pracy. Nikt też w supermarketach nie pracuje w każdą niedzielę – pod tym względem istnieje wiele zawodów znacznie cięższych.

Trudno też powiedzieć, na jakich kryteriach opierają swoją ocenę uciążliwości pracy ci, którzy twierdzą, że pracownicy wielkopowierzchniowego handlu to jacyś współcześni niewolnicy. Dlaczego uznają, że szczególnie obciążająca jest akurat praca w supermarkecie, a już nie w szpitalu (wielogodzinne, skrajnie wyczerpujące dyżury i znacznie większa niż w sklepie odpowiedzialność), w wieży kontroli lotów lotniska (konieczność nieustającego skupienia i gigantyczna odpowiedzialność oraz obciążenie psychiczne), w kopalni (wielki wysiłek fizyczny w skrajnie niekorzystnych warunkach) czy w restauracji (długie godziny na nogach, pokonywanie w sumie ogromnych odległości na piechotę) – nie wiadomo. W zestawieniu z wieloma innymi profesjami praca w sklepie nie wydaje się szczególnie ciężka. Zresztą jakakolwiek licytacja nie ma tu sensu, bo mówimy o czysto subiektywnych odczuciach.

Tu pojawia się kolejny argument: pracownicy handlu są do pracy w niedziele „zmuszani”. Przede wszystkim – w wielu miejscach jest to nieprawda, ponieważ przy układaniu grafików pracy uwzględnia się potrzeby pracowników. Jeżeli komuś pasuje wolne w inny dzień, chętniej weźmie pracę w niedziele. Oczywiście zawsze ktoś będzie niezadowolony, ale absurdem jest argumentowanie, że pracownicy nie mają pełnej swobody w wybieraniu sobie czasu pracy. Pełną swobodę w organizowaniu własnej pracy mają jedynie niektórzy – bo nie wszyscy – przedstawiciele wolnych zawodów i rentierzy. Bo już nawet nie właściciele dużych firm. Ogromna większość ludzi podejmuje pracę, przyjmując jako oczywistość, że będą się musieli podporządkować narzucanym regułom, oczekiwaniom, grafikom dyżurów. Nie ma w tym niczego niezwykłego, skandalicznego, upadlającego ani poniżającego. Tak po prostu jest.

Ale pracownicy wielkiego handlu są zmuszeni do podejmowania tego zajęcia, nie mają wyboru!” – grzmią zwolennicy zakazu. To już argument po prostu kuriozalny. Pomińmy fakt, że bezrobocie jest dziś w Polsce rekordowo niskie, co skutkuje powstaniem rynku pracownika, a więc daje ogromne możliwości znalezienia innej pracy, jeśli obecna nam się nie podoba. Przede wszystkim jednak takie postawienie sprawy zawiera w sobie założenie, że każdy powinien mieć pracę, która mu w stu procentach odpowiada i nie rodzi dla niego żadnych niedogodności, a jeśli jej nie ma – państwo ma mu ją załatwić. Otóż tak się składa, że ogromna liczba ludzi pracuje nie dlatego, że lubi, ale dlatego, że musi i często nie jest to praca ich marzeń, w dodatku wymagająca wyrzeczeń, dostosowania się, kompromisów. Czy państwo zajmie się każdą taką osobą i ustali reguły, które będą jej odpowiadać, narzucając je pracodawcy?

Zwolennicy zakazu całkowicie odwracają logikę, piętnując rzekomy „przymus pracy w niedziele”. Otóż żadnego przymusu pracy w niedziele nie ma. Jeśli trzeba pracować w ten dzień, to wynika to z wyboru określonego zajęcia i łączących się z nim niedogodności. Ten wybór czasem wynika z życiowej konieczności, ale – tu wracamy do poprzedniego akapitu: trzeba by się zająć każdym, kto uważa, że życie zmusiło go do podjęcia zajęcia nie całkiem zgodnego z jego ambicjami i marzeniami.

Dopiero wejście w życie zakazu stworzy sytuację przymusu, bo wówczas ci pracownicy sklepów, którzy chcieliby z jakichś powodów pracować w niedziele – a tacy oczywiście są – nie będą już mogli tego robić. Nie dajmy z siebie robić durniów: sytuację przymusową tworzy dopiero wprowadzenie reguły, a nie jej brak.

Mamy więc do czynienia z przejawem najczystszego populizmu. Związek zawodowy – a związki zawodowe są populistyczne z samej swojej natury – wybrał po prostu całkowicie arbitralnie najbardziej spektakularny przedmiot ataków (nadają się do tego zwłaszcza sieci handlowe), wzmacniając w ten sposób swój polityczny wpływ. Nie ma tu żadnej spójnej myśli, żadnej konsekwencji – jest uszczęśliwianie ludzi na siłę i arogancka interwencja w wolność gospodarczą oraz osobistą, w której nie chodzi o nic więcej jak tylko o własną korzyść związkowców, czyli wąskiego grona zawodowych darmozjadów. Zapewniam państwa, że gdy osiągną sukces w tej sprawie, wkrótce wymyślą sobie nowy cel, równie absurdalny i równie antywolnościowy, i równie w swej istocie populistyczny.

I na koniec wyjaśnienie osobiste: nie lubię robić zakupów w niedziele. Staram się tego unikać, ale czasem – ze względu na specyfikę zawodu – jestem do tego zmuszony. Chcę wciąż mieć taką możliwość. Zdarza mi się – niezbyt często – także w niedziele korzystać z dobrodziejstw, jakie stwarzają centra handlowe z ich różnorodną ofertą. I tę możliwość również chciałbym nadal mieć.

Nasze życie jest i tak w dramatycznym stopniu przeregulowane za sprawą pełnego arogancji przekonania władzy – czy tej, czy którejkolwiek z poprzednich – że wie lepiej, czego potrzeba ludziom, że ma prawo ich pouczać, ustawiać im życie, na każdym kroku zakazywać i nakazywać w dziedzinach niemających zgoła nic wspólnego z podstawowymi funkcjami państwa, polegającymi na zapewnieniu obywatelom bezpieczeństwa i porządku. Najbardziej przerażające jest, że wynikające z tego zagrożenia wydaje się dostrzegać jedynie garstka ludzi.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także