Gospodarcze tsunami

Gospodarcze tsunami

Dodano: 
fot. zdjęcie ilustracyjne
fot. zdjęcie ilustracyjne Źródło:PAP/EPA / fot. ANGEL HERNANDEZ
Z prof. Zbigniewem Krysiakiem z Instytutu Myśli Schumana rozmawia Tomasz Rowiński.

TOMASZ ROWIŃSKI: Czym właściwie jest ETS?

ZBIGNIEW KRYSIAK: To jest tzw. podatek od emisji CO₂. Przedsiębiorstwa, które produkują energię z węgla, z gazu i innych źródeł, mierzą wielkość emisji CO₂ i proporcjonalnie do tej emisji płacą podatek. Dzisiaj ten podatek wynosi ok. 100 euro za tonę wyemitowanego dwutlenku węgla. Były momenty, że podatek ten wynosił nawet ok. 300 euro za tonę wyemitowanego dwutlenku węgla. Silny wzrost tego podatku nastąpił na jesieni 2021 r., co spowodowało, że aż 60 proc. kosztów produkcji energii stanowiła właśnie ta danina. Między innymi właśnie z tego powodu wzrosły ceny energii. Teraz koszt tego podatku jest nieco niższy, ale cały czas kosztuje on o wiele więcej niż przed pandemią, kiedy jego cena utrzymywała się na poziomie 20–30 euro.

Jak działa taki podatek?

Z ekonomicznego punktu widzenia takie podatki ekologiczne powinny być ekwiwalentem szkód wyrządzanych środowisku. Czyli należałoby najpierw określić wartość powstałej szkody, a stawka podatku powinna odpowiadać wartości szkody. Niestety, w wypadku ETS takiego podejścia się nie stosuje, tylko mamy do czynienia z jakiegoś rodzaju „sufitologią”, którą wprowadziła Komisja Europejska i czemu przyklasnął rząd Platformy Obywatelskiej, na czele z ówczesną premier Kopacz. Ceny jednostek ETS mogą właściwie być obecnie ustalane bez odniesienia do szacowanej wartości szkód wyrządzanych środowisku.

Kiedy cena ETS poszła najbardziej w górę?

Silny skok ceny tego podatku nastąpił w październiku 2021 r. – czyli jeszcze przed rosyjską inwazją – gdy z poziomu ok. 30 euro powędrowała ona aż do poziomu ponad 100 euro. Później rosła jeszcze bardziej.

Czy wtedy wzrosła może gwałtownie emisja?

Oczywiście, że nie. Nie emitowaliśmy więcej.

A zatem skąd taki wzrost ceny podatku?

Przyczyną tego było dopuszczenie różnych instytucji finansowych do tzw. gry rynkowej w ramach tego podatku. ETS, stając się instrumentem notowanym na giełdzie, jest przedmiotem zarabiania pieniędzy przez instytucje finansowe i inne, które nie są emitentami CO₂.

Można zatem powiedzieć, że ETS stał się przedmiotem spekulacji?

Tak, ten podatek jest przedmiotem spekulacji, ponieważ – jak wcześniej powiedziałem – nie ma on żadnego zasadniczego odniesienia do wyceny szkód wyrządzanych środowisku. Na przykład na giełdzie wartość akcji wynika z wyceny wartości firm, czyli ich zysków i siły ekonomicznej, prowadzonej przez inwestorów. W przypadku ETS ten proces pominięto. Po prostu dopuszczono spekulantów, w tym instytucje finansowe, do obrotu jednostkami ETS, które na tym zarabiają. Tacy spekulanci potrafią wyceniać instrumenty finansowe, takie jak kredyt czy depozyt, oraz inne tego rodzaju produkty, ale nie emisję CO₂, którego nie produkują, a który jest efektem ubocznym stosowania określonych surowców itechnologii przemysłowych do produkcji energii.

Można to było inaczej rozwiązać?

W Stanach Zjednoczonych w rynku emisji CO₂ biorą udział ci, którzy są jego emitentami. Jeśli emituję CO₂ na skalę przemysłową, to umiem określić jego udział w kosztach oraz opłacalność emisji CO₂ przy produkcji energii dla takiej czy innej technologii. Krótko mówiąc – mogę określić, przy jakim poziomie podatku opłaca mi się jeszcze emitować CO₂. W takiej sytuacji ci, którzy emitują CO₂ powyżej dopuszczalnego poziomu, płacą za pozwolenia na emisję przekraczającą ustalony limit. Natomiast ci, którzy emitują mniej – poniżej limitu – zyskują, ponieważ sprzedają niewykorzystane limity. Oznacza to, że w grze pomiędzy jednymi i drugimi pozwolenia – tzw. certyfikaty – są niejako bonem transakcyjnym. Ci, którzy emitują CO₂ ponad limit, mogą realnie określić, czy trwanie przy bardziej emisyjnych technologiach im się opłaca. Oczywiście, gdy emisja znacznie przekracza limit, przestaje być opłacalna dla przedsiębiorstw, co skłania je do inwestowania w nowsze technologie. W tym wypadku limitem powinien być koszt szkód wyrządzanych środowisku, a nie jakiś przypadkowy i spekulacyjny poziom wyznaczany przez Komisję Europejską i instytucje finansowe.

A co z samymi limitami?

Ustalanie limitów jest kolejnym problemem. Ograniczenia te nie wynikają z gry rynkowej między producentami CO₂, ale są „przypadkowo” ustalane przez kierownictwo UE. W każdej chwili mogą one ogłosić nowy limit, co automatycznie podniesie ceny. To powoduje, że wiele firm w Europie, choć inwestuje w niskoemisyjne technologie, musi płacić duże podatki, ponieważ limity emisji są ciągle podnoszone, mimo że koszty dla środowiska są stałe lub nawet się zmniejszają.

Co oznaczać będzie wprowadzenie drugiej fazy ETS?

Pierwsza faza ETS polegała na objęciu podatkiem firm emitujących CO₂ w procesie produkcji energii. Druga faza, która mam nadzieję nie wejdzie w życie, dotyczyłaby emisji przez firmy transportowe i budowlane oraz gospodarstwa domowe. Opodatkowanie obejmowałoby nie tylko transport towarowy, lecz także samochody osobowe. To znacznie zwiększyłoby koszty dla gospodarki. Wiele przedsiębiorstw musiałoby zbankrutować. To działanie stoi w opozycji do logicznego systemu redukcji podatków i wprowadzenia subsydiów, który działa w Stanach Zjednoczonych. Tam wprowadzono prawo mające na celu redukcję inflacji, która jest wynikiem wzrostu cen energii, poprzez obniżkę podatków i subsydia dla podmiotów oraz szeroko pojętej sfery społeczno-gospodarczej, które obniżają emisję CO₂ w drodze stosowania nowych oraz tańszych technologii i źródeł energii. Amerykanie nie nakładają kar administracyjnych w postaci podatku takiego jak ETS, ponieważ podatek ten obciąża koszty. Jeśli zakład energetyczny ma większe koszty, to generuje mniej kapitału, który mógłby zainwestować w technologie niskoemisyjne. Działanie, które stosuje UE, jest nielogiczne oraz niemotywujące. Prowadzi jednocześnie do pogarszania efektywności całej gospodarki UE.

W Ameryce stosuje się zamiast obciążeń ulgi podatkowe oraz wsparcie rządu poprzez dostarczanie różnych bezzwrotnych funduszy.

Jak to wygląda?

Jeśli ktoś wprowadza technologię niskoemisyjną, to otrzymuje ulgę podatkową, a w niektórych przypadkach dodatkowe subsydia od państwa. Prawo mające na celu redukowanie inflacji to bardzo rozbudowany dokument, który precyzyjnie określa, kto, ile i za co ma płacić. Pokazuje też uzasadnienia. To przykład wprowadzania zdrowych mechanizmów ekonomicznych, które dają impuls rozwojowy. W ten sposób w Stanach Zjednoczonych stworzono mechanizm zdrowej transformacji energetycznej.

A co z ETS?

Ten podatek w takiej formule nie ma sensu i trzeba go zlikwidować albo zaproponować taką formułę i mechanizmy, aby stymulował, a nie zniechęcał do wdrażania tańszych technologii i źródeł energii.

Jeśli ETS2 zostanie wprowadzony, to jakie będzie to miało skutki dla Polski?

Gdyby ETS2 został wprowadzony, wywołałoby to gospodarcze tsunami. Eksperci szacują, że koszt tego systemu tylko w najbliższych kilku latach wyniósłby ok. biliona złotych, co stanowiłoby jedną trzecią rocznego PKB naszego kraju, który wynosi ok. 3 bln zł (czyli ok. 3 tys. mld zł). To są niewyobrażalne pieniądze, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nasz dług publiczny wynosi ok. 1,4 bln. Skumulowanie takich kapitałów jest obecnie niemożliwe, biorąc pod uwagę zdolność naszej gospodarki. Drugim problemem jest to, że ETS2 doprowadziłby polską gospodarkę do paraliżu działalności operacyjnej i biznesowej, gdyż równolegle chce się wprowadzać także elektromobilność. Elektromobilność oznacza usuwanie z rynku i ulic wszystkich samochodów poza pojazdami elektrycznymi, co wymagać będzie wydatków na nową infrastrukturę, taką jak okablowanie i budowanie stacji ładowania. W tej chwili tankowanie benzyny trwa minutę, podczas gdy ładowanie osobowego samochodu elektrycznego będzie trwało godzinę, a ciężarowych o wiele dłużej, pomijając obecnie barierę technologiczną produkcji ciężarowych samochodów o dużej mocy. To całe szaleństwo dzieje się pod presją Niemiec, które obecnie w Europie są monopolistami w dziedzinie elektromobilności.

Jakie problemy widać jeszcze na horyzoncie?

Jeśli popatrzymy na światowe zasoby litu jako rzadkiego pierwiastka, to jest ich stosunkowo niewiele. Źródłem litu, na które liczyli Niemcy, była Ukraina. Także Rosjanie i Chińczycy posiadają znaczne ilości tego pierwiastka, ale Chińczycy zostawią to, co mają, dla siebie, gdyż predestynują do roli giganta w dziedzinie elektromobilności. W innych częściach świata też istnieją pewne zasoby, ale również są ograniczone.

Niemcy się przeliczyli. Pamiętamy, jak na początku wojny mówili, że Rosja zwycięży w kilka dni i nie ma co pomagać Ukraińcom, gdyż – jak mówią pewne hipotezy – Berlin miał ustaloną strategię z Moskwą w sprawie dostępu do tych złóż litu na Ukrainie.

Są też problemy bardziej praktyczne.

Te baterie palą się w niebezpieczny sposób. Pamiętamy niedawny przypadek, gdy straż pożarna w Polsce przez 24 godziny gasiła samochód elektryczny. Baterie litowe są trudne do ugaszenia. Dzisiaj w Europie w różnych miejscach na promy nie mogą wjeżdżać samochody elektryczne, dotyczy to też podziemnych parkingów. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w bardzo długim tunelu i zapaliłby się taki samochód. Od razu mielibyśmy do czynienia z łańcuchową eksplozją wszystkich pojazdów z przodu i z tyłu.

Dlaczego gaszenie baterii samochodowych jest tak trudne? Ponieważ temperatura litu, kiedy on już zapłonie, jest tak duża, że nie sposób go ugasić jakąkolwiek gaśnicą, szczególnie taką małą, którą wozimy w samochodzie.

Szansą wydają się samochody na wodór, ale na to jeszcze trzeba poczekać, gdyż jest cała masa problemów technicznych, których nie rozwiąże się w przeciągu kilku lat, aby uruchomić produkcję takich samochodów na dużą skalę.

Zatem ETS ma przede wszystkim cele polityczne?

To narzędzie służące utrzymaniu przez Niemców dominacji ekonomicznej, a przez to politycznej. Narzędzie, które niszczy wolność wyboru gospodarczego. Ekonomia odgórnie planowana, a tym jest ETS, będzie działać źle, co udowodnił Związek Sowiecki, w którym gospodarką właśnie administrowano. To, co robi KE pod dyktando Niemiec, to powrót do systemu centralnego sterowania, w którym jedynym korzystającym mają być Niemcy. Taka polityka spowoduje, że z powodu kosztów emisji dojdzie do paraliżu i bankructw w wielu sektorach gospodarki w całej Europie. Dlatego słuszne jest działanie Polski w obszarze budowy elektrowni jądrowych, szczególnie tzw. małych elektrowni modułowych, z których każda może obsługiwać np. jedno 200-tysięczne miasto. Atom to niezależność od szaleństwa systemu ETS. Chociaż można sobie w tej sytuacji wyobrazić, że w przypadku dominacji w UE i Niemczech grup lewicowych i nieliberalnych dojdzie w przyszłości pod różnymi ideologicznymi pretekstami do obłożenia podatkami także energii jądrowej.

W jaki sposób Niemcy zamierzają zarobić naszym kosztem?

Niemcy chcą zalać całą Europę swoimi samochodami elektrycznymi. Oni do tej pory zainwestowali najwięcej po Chinach w przemysł elektromobilny. Francuzi są daleko z tyłu, nawet Amerykanie włożyli w to mniej funduszy. Sądzę, że możliwości tego modelu rozwojowo-biznesowego wyczerpią się po 10–20 latach, kiedy społeczeństwa odczują jego konsekwencje. Jednak przez ten okres Berlin ma szansę zarobić potężne pieniądze kosztem innych. Tak zarabiali już w przeszłości – na wojnie, na przymusowej pracy ludzi oraz grabieży dóbr kultury i aktywów gospodarczych Polski na ok. 6 bln zł (czyli ok. 6 tys. mld zł), co stanowi dwa lata obecnego polskiego PKB. Obecne działania Niemców prowadzą do wzrostu cen CO₂ w ramach ETS, co ma wytwarzać presję do wprowadzania elektromobilności.

Dlaczego aż tak im na tym ma zależeć?

Dlatego, że chcą – już są takie plany – by pieniądze z ETS wpływały do kasy unijnej i nie wracały do budżetów państw. Unia Europejska nie posiada kasy, co oznacza, że np. środki z Funduszu Odbudowy nie mają pokrycia. UE jest w pewnym sensie bankrutem. Stąd także pomysł, by scentralizować wpływy z podatku za tzw. emisję CO₂. Gdy zostaną one scentralizowane, to każdy kraj będzie musiał płacić, ale w ramach redystrybucji środki może będą otrzymywać tylko Niemcy pod pozorem, że one produkują samochody elektryczne, i te kraje, które zgodzą się tworzyć koalicję zamykającą usta buntującym się narodom. To jest właśnie wizja Europy, jaką mają liderzy w Niemczech, a także establishment rządzący obecnie Francją. Francja może zmienić swoje stanowisko, jeśli do władzy doszłyby grupy na rzecz Europy Schumana. Ale w Niemczech nic się nie zmieni. Jest jedna sprawa, w której Niemcy się zgadzają i nie będą się różnić niezależnie od tego, kto będzie rządził – to jest właśnie sprawa ich dominacji i siły gospodarczej. Żadne ugrupowanie partyjne z tego kierunku nie zrezygnuje. Niemcy mają na ten temat wewnętrzne porozumienie. To jest ich tzw. interes narodowy i niemiecka racja stanu.

Jaka może być odpowiedź Europy i Polski na tę sytuację?

Trzeba najpierw mieć świadomość, że sprawy idą w tym właśnie kierunku. W tej chwili nie należy się bawić się w negocjacje, tylko trzeba mówić Niemcom, że nie zgadzamy się, nie wprowadzamy, robimy swoje.

Jak Bruksela i Berlin mogą wtedy odpowiedzieć?

Na pewno nie przyjadą do nas czołgami. Przecież Bundeswehra prawie w ogóle nie funkcjonuje. A sytuacja jest dynamiczna. Za chwilę Polska będzie w UE płatnikiem netto, to sporo zmieni. Poza tym nikt nas zUnii nie może wyrzucić, nie ma takich przepisów w traktatach. Jest przepis, że my możemy wyjść, ale nikt nie może nas wyrzucić bez naszej woli. Rocznie w Polsce na „500+”, na emerytury i inne takie programy wydajemy ok. 50–60 mld zł, a transfery z kasy Unii netto do Polski wynoszą ok. 30 mld zł. Na wojsko będziemy wydawali w niedługim czasie 4 proc. PKB, czyli ok. 120 mld, na tarcze COVID w pandemii wydaliśmy 200–250 mld. Przy tych kwotach te 30 mld zUE – czyli jak ja je nazywam: „trzydzieści srebrników” – to jest rzecz, nad którą nie powinniśmy się rozczulać. Nie możemy już myśleć w kategoriach takich, jak to niektórzy przedstawiciele opozycji rozumują, że czeka nas krach gospodarczy, jeśli nie dostaniemy tych „trzydziestu srebrników”.

Czy ten niemiecki walec jest jednak do powstrzymania?

Oczywiście. Polski rząd powinien zrobić w sprawie ETS2 tak, jak to zamierza zrobić z lasami, czyli powiedzieć: non possumus. Od lasów wara. Taki zresztą, jak rozumiem, jest plan premiera i polskiego rządu. Tak samo powinniśmy postępować ze wszystkimi tego typu sprawami dlatego, że eskalacja polityczna Berlina i Brukseli, którą obserwujemy, idzie wyraźnie w kierunku przemocy kapitałowej.

Berlin to nie jest siła, która ma dobrą wolę. Nie możemy być naiwni. Tam, po drugiej stronie, nie stoi ktoś, kto chce poszukiwać wspólnych rozwiązań i dobrych dla obu stron, ale zamierza siłą narzucać własne interesy. Swego czasu pewna niemiecka europosłanka wprost powiedziała, że Polskę należy zagłodzić finansowo. To nie było przejęzyczenie. Wielu ludzi u władzy w Niemczech naprawdę tak myśli, a skala tego przekonania w tej chwili się powiększa. Ludzie niebezpieczni dla Polski są coraz bardziej odważni. Tak zdeterminowanemu i uświadomionemu złemu postępowaniu trzeba postawić tamę i to jest jedyne rozwiązanie.


prof. Zbigniew Krysiak – prezes Instytutu Myśli Schumana, ekonomista, wykładowca SGH

Całość dostępna jest w 19/2023 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Rozmawiał: Tomasz Rowiński
Czytaj także