Coraz częściej się mówi, że władze odwołają pandemię z końcem czerwca. To nie tylko nasz piastowski pomysł – tu Polska sporo odstaje od innych krajów, które się do tego przymierzają, np. odwołując akcje szczepienne i resztki „maseczkowania”. Nawet niesławna WHO, zarządzająca chaosem ogłoszonej przez siebie pandemii, ustami swojego dyrektora, Michaela Ryana, wypuściła komunikat, który jeszcze niedawno byłby herezją: „Myślę, że zbliżamy się do punktu, w którym możemy spojrzeć na COVID-19 w taki sam sposób jak na grypę sezonową”. No, no – czyli jednak grypa, co kiedyś było karane infamią zawodową lekarzy i ostracyzmem cywilów.
Co się skończy?
No dobrze, niech będzie, że wreszcie to się skończy, a więc warto się zastanowić. Jak? Żeby to zrobić, musimy zacząć od początku, czyli przeanalizować, co nam zafundowano, żeby pospekulować, co nam mogą – jeśli zechcą – odłączyć z okazji końca pandemii.
Trzeba wrócić do źródeł: mamy 1 marca 2020 r., w niedzielę zbiera się komisja od ustawy covidowej, w Polsce nikt jeszcze nie umarł, ale kadry z Chin są niepokojące; WHO dopiero za 11 dni ogłosi pandemię, ale tak dziwnie na miękko, bo mówi, „że ta choroba może być określana jako pandemia”. Niemniej na podstawie jeszcze wtedy przeczuć i instynktu stadnego – inne kraje robią to samo – nasi idą na skróty. Do wyboru jest jeden z trzech stanów nadzwyczajnych – stan klęski żywiołowej pasuje jak ulał. Zawiera jednak pewne kłopotliwe zapisy. Jako że pochodzi z konstytucji i gwarantuje w czasie jego trwania minimum swobód obywatelskich, to poza tym zawiera w sobie konieczność spowiadania się z poczynań rządu co trzy miesiące, tak by po takiej debacie móc ewentualnie zdecydować o kontynuowaniu tak wyjątkowego stanu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.