Ulubiona trumna lewicy
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Ulubiona trumna lewicy

Dodano: 116
Uroczystość z okazji rocznicy zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza
Uroczystość z okazji rocznicy zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza Źródło: PAP / Bartłomiej Zborowski
Egzekucja Eligiusza Niewiadomskiego, mordercy Gabriela Narutowicza, pierwszego prezydenta Polski, nie była wymierzeniem przestępcy sprawiedliwej kary. Była zbrodnią sądową.

To nie moja opinia, ale jednego z najwybitniejszych psychiatrów owych czasów, Maurycego Ursteina (jak samo nazwisko wskazuje, trudno go zbyć lekceważącą etykietką „endek”). Tak napisał uczeń sławnych zachodnich pionierów psychiatrii i ceniony członek międzynarodowych towarzystw lekarskich w broszurze wydanej kilka miesięcy po kryzysie, który wstrząsnął niepodległą Polską: „Eligiusz Niewiadomski w oświetleniu psychiatrii”.

„Całe życie jego [Niewiadomskiego – RAZ] jest wyrazem owej ciężkiej choroby, która z żywiołową koniecznością musiała doprowadzić do owego tragicznego rezultatu. W każdym razie nie był on zdolny właściwie pokierować swoim życiem i zdobyć sobie należne stanowisko społeczne. Przy tym pozwolił się stopniowo opanować ideom, które, być może, pierwotnie wynikały jeszcze z niechęci osobistych, lecz które w następstwie rozwinęły się w tak oczywiście niedorzeczny sposób, że ich związek ze stanowiska psychologicznego wcale ująć się nie daje. Do tego się dołącza wielka nietrafność, raczej zupełny brak sądu, słaba wola, megalomania w ocenianiu własnej osoby, typowe idee reformatorskie, nieobliczalne postępki, dziwactwa w obejściu i inne cechy charakterystyczne dla katatonii” – pisał Urstein w początkach roku 1923 i jego słowa tak jak wtedy, tak i teraz, są zupełnie zlekceważone i zapomniane.

Teza broszury jest prosta: Eligiusz Niewiadomski był ewidentnie chory psychicznie i sąd miał tak zwany psi obowiązek skierować go na przymusowe badania, które by ponad wszelką wątpliwość stwierdziły niepoczytalność, a więc i niemożność uznania odpowiedzialności karnej podsądnego. Objawy jego niepoczytalności były tak nasilone, że powinny być oczywiste dla każdego – zlekceważenie ich wynikało z wplątania zbrodni w walkę polityczną.

Niewiadomski wydumał był sobie, że zabijając Naczelnika odrodzonego państwa (ponieważ nie zdążył i misja Naczelnika dobiegła końca, musiał się zadowolić ostatecznie Prezydentem) złoży na ołtarzu Ojczyzny siebie samego w największej z możliwych ofiar, skazując się dla tej Ojczyzny i na szubienicę, i na wieczne potępienie. I tym sposobem – Przebudzi Naród do Prawdziwego Odrodzenia. Bo to, które nastąpiło, nie jest żadnym odrodzeniem, a ta Polska, która powstała z traktatów i zgniłych kompromisów, nie jest tą wymarzoną, tylko jakąś kupiecką, przyziemną organizacją, z Ojczyzną wymarzoną przez romantycznych poetów nie mającą nic wspólnego. Nie trzeba było profesora Ursteina, żeby widzieć, że mamy do czynienia z kompletnym świrem – tym bardziej, że Niewiadomski swoje psycholskie androny wygadywał w zapałem przez cały dzień.

A mimo to – nikt nie chciał powiedzieć na głos tego, co oczywiste. Poczytalność mordercy mogła zostać zbadana, formalnie rzecz biorąc, tylko na wniosek obrony lub sądu. Obrony nie było, bo jej Niewiadomski odmówił, sam żądał dla siebie „kaesu”, będącego nieodłączną częścią jego czynu. Na egzekucję przyszedł wystrojony elegancko i z różą w ręku – akurat czerwoną, a nie białą.

Sąd natomiast uległ politycznym naciskom. Lewica, już wtedy marząca o obaleniu demokracji, która dawała zwycięstwo znienawidzonej endecji (do wyboru na prezydenta jej kandydata, hrabiego Zamoyskiego, zabrakło jej zaledwie kilku głosów – gdy PPS dostał ich w 444-osobowym parlamencie wszystkiego czterdzieści parę) i o dyktaturze Piłsudskiego, szybko zrozumiała, jak fantastyczne perspektywy otworzyła przed nią zbrodnia szaleńca. Gdy w pierwszej chwili chciała na nią odpowiedzieć przemocą, mordując liderów obozu narodowego, Ignacy Daszyński ostudził rozpalone głowy, tłumacząc, że jeśli na mord odpowiedzą mordem, to rachunek się wyrówna, a tak odrażające piętno zbrodni Niewiadomskiego uda się przykleić prawicy na długie, długie lata. Trudno nie przyznać, z dzisiejszego punktu widzenia, że miał sukinsyn przebłysk geniuszu.

(Mówiąc nawiasem – umknęło mi, gdy pisałem swoją książkę, że jednym ze źródeł przemożnej nienawiści Marszałka do Sikorskiego mogło być to, co poczytuje się temu drugiemu do największych zasług – to, że zapanował na przełomie 1922/23 nad sytuacją i zdołał przywrócić normalność, w chwili, gdy wydarzenia zdawały się wieść wprost do oczekiwanego przez Piłsudskiego momentu, gdy naród sam włoży mu w dłonie upragnioną władze dyktatorską. To przez Sikorskiego musiał więc czekać na swój moment jeszcze ponad trzy lata i ostatecznie sięgnąć po tę władzę przemocą).

Ostatnia rzecz, na jaką mogła w tej sytuacji lewica pozwolić, było oficjalne stwierdzenie faktu, że zbrodniarz był działającym samotnie świrem, w żaden sposób nie powiązanym z prawicą, ani organizacyjnie, ani nawet wyznawanymi ideami. W gruncie rzeczy – uwaga, poleci kolejne ziemkiewiczowe bluźnierstwo – jeśli ktoś zada sobie trud wczytania się w mistycyzujące, megalomańskie elukubracje Niewiadomskiego, najbardziej przypominają one sposób myślenia właśnie Piłsudskiego, a z endecją nic wspólnego nic, ale to nic. Poza antyżydowskim frazesem, który bynajmniej nie były wtedy własnością endecji, ale wyrazem powszechnej nienawiści do „wewnętrznego zaborcy”, jak postrzegała Żydów spora część ówczesnego polskiego społeczeństwa.

W dziejach Polski rozegranie przez lewicę tragicznej śmierci pierwszego Prezydenta RP pozostanie archetypem nikczemnej skuteczności. Wyprodukowane wtedy kłamstwa o „fanatycznym endeku” i jego jeśli nie organizacyjnych, to przynajmniej ideowych mocodawcach, którzy „krzyż mieli na piersi, a browning w kieszeni”, trwają do dziś i mają się świetnie. W dniu 95. Rocznicy śmierci Narutowicza nakarmieni zostaniemy z całą pewnością kolejną porcją tych bredni, do urzygu – głównie przez tych, oczywiście, którzy od miesięcy już powtarzają coraz głośniej, że „pokojowe formy protestu nie wystarczą”, że „muszą polecieć kamienie”, że „musi się polać krew” i mają dzieję, „że będzie to krew pisowska”.

Przeklęty wariat Niewiadomski swą zbrodnią zamknął usta wszystkim, którzy w historycznym sporze o Polskę reprezentowali tradycyjne wartości, ale i zdrowy rozsądek. Pozwolę sobie zacytować passus ze wspomnień Mieczysława Grydzewskiego o Stefanie Żeromskim: „wprawdzie sprawę tę zaliczył najwidoczniej do rodzaju tych, »o których mędrzec nie mówi nikomu«, i swojego stanowiska publicznie Żeromski nigdy nie ujawnił, ale z odezwań się prywatnych, z nietajonej niechęci do niezwiązanego niczym z Polską, jak się wyrażał, Narutowicza, z aluzji, do pewnego stopnia aprobujących manifestacje po jego wyborze, z całego zachowania podczas procesu Niewiadomskiego wolno wnioskować, po czyjej stronie były jego sympatie. To wewnętrzne »votum separatum« pisarza tej miary co Żeromski musiało mieć swoje uzasadnienie… sprawa nie była tak prosta, jak się na pozór wydawało”.

To ujawnia o duchowym ojcu polskiej lewicy i prawodawcy kilku pokoleń polskiej inteligencji, o „Sercu serc”, Mieczysław Grycendler, wielki redaktor i twórca bynajmniej nie prawicowych „wiadomości Literackich – „polski Żyd z naciskiem na oba człony tego określenia” (jak dumnie mawia o sobie Czesław Bielecki). „Sprawa nie była prosta?” Dla ludzi wychowanych na michnikowszczyznie musi to być szok. Jak to – nie prosta? Endecy, pisowcy, zamordowali z nienawiści Narutowicza, a dzisiaj mordują demokrację, cóż może być prostszego?!

Jeszcze jeden cytat, tym razem co prawda nie z Żyda, ale też osoby, której jako endeka czy prawicowca zaetykietować nie sposób. Karol Wiktor Zawodziński, piłsudczyk, legionista, więzień Szczypiorna i laureat Wawrzynu przedwojennej Polskiej Akademii Literatury, pisał o wyborze Narutowicza i endeckiej kampanii przeciwko niemu w „Wiadomościach”, już na emigracji:

„Wielki kryzys sprzed 25 lat… był wyzyskiwany przez żydożerców, ale przeżyty znacznie szerzej przez ludzi, którzy czynem i całym życiem twierdzili, że z nimi ani ich stronnictwem nie mieli nic wspólnego. W swojej istocie był to: 1) wstrząs narodu przebudzonego do rzeczywistości, który skonstatował, że realna Polska nie ma nic wspólnego z marzeniami pokoleń od 150 lat 2) odruch dumy narodowej, zelżonej tym, że wybór na reprezentacyjne stanowisko odbył się wbrew większości polskich głosów, więc o najważniejszych sprawach decyduje nie ten naród, który wziął na siebie odpowiedzialność za losy tego zakątka ziemi 3) jedyny właściwie ruch konserwatywny, antyrewolucyjny, przeciw rewolucji 1918-1922, choć nienoszącej tej nazwy, znacznie większej i głębszej niż obecna [txt z roku 1948, przypomnę – RAZ]. Wszystko to zostało wyrażone z wielkim patosem, pomnożonym przez sytuację podsądnego, oczekującego i domagającego się śmierci w swojej mowie. Ale u wielu, bardzo wielu czytających te słowa jako wspaniałą lirykę obywatelską, patriotyczną, antysemityzm nie odgrywał żądnej roli”.

Szkoda, że ludzie tacy jak Zawodziński i Żeromski dali sobie, gdy rzecz „wcale nie taka prosta” się działa, zamknąć usta grozą ówczesnej „poprawności politycznej” – a potem wymarli bezpotomnie, miejsce elit zajęła zaś peerelowska postinteligencja, powtarzająca jak owce z Orwellowskiego „Folwarku Zwierzęcego” proste jak cep tezy michnikowej „biblii pauperum”: endecy zamordowali prezydenta, antysemityzm, nienawiść, meee… W ten sposób sądowy mord dokonany na obłąkanym malarzu 95 lat temu i umiejętna gra trumną nieszczęsnego Gabriela Narutowicza wykoleiła Polskę na długo – właściwie, Bóg jeden raczy wiedzieć, kiedy uda się jej skutki zniwelować i przepracować intelektualnie to, co się wtedy, u zarania Niepodległości stało.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także