Na początek Francja, późny sierpień 1942 roku. Erwin Bartmann, młody członek elitarnej 1. Dywizji Pancernej SS Leibstandarte SS Adolf Hitler, odpoczywa z kolegami we Francji po ciężkich walkach na froncie wschodnim. Romansuje z Francuzkami, zachwyca się jakością paryskich domów publicznych, korzysta garściami z oferty artystycznej stolicy. Nieco wcześniej przebywa jednak w normandzkiej wiosce. Co stanowi dla niego najbardziej traumatyczne doświadczenie z pobytu w okupowanym kraju? Proszę na spokojnie przeczytać. Cytat jest długi, ale warto.
„Moja służba ordynansa dobiegła końca, kiedy zostałem wyznaczony na kampanijnego gońca. Każdego wieczoru, łącznie z weekendami, nosiłem korespondencję pomiędzy sztabem batalionu i stanowiskiem dowodzenia kompanii. Wędrówka piesza między nimi zabierała mi około dwóch godzin. Pewnego szczególnie dżdżystego wieczoru zasłyszałem nowinę, że dowódca naszej dywizji Fritz Witt był w Paryżu i wybierał dziewczyny do burdelu wyłącznie dla żołnierzy Leibstandarte. Jak zwykle przechodziłem koło miejscowej gospody. Stał tam oparty o mur niepilnowany rower. Gapiłem się na niego przez chwilę, kalkulując w myślach, że jadąc nim, oszczędziłbym przynajmniej połowę czasu. Z drugiej zaś strony, skorzystanie z roweru bez zgody jego właściciela było sporym ryzykiem. Gdyby mnie przyłapano, musiałbym ponieść karę i z pewnością pożegnałbym się z ostatnim awansem. Spojrzałem w niebo; gruba warstwa sinych chmur nie zamierzała raczej przejść bokiem. Chwyciłem za kierownicę, wskoczyłem na siodełko i naciskałem na pedały z całych sił z nadzieją, że nikt mnie nie zauważy. Po wykonaniu zadania w sztabie batalionu powróciłem jak najszybciej pod gospodę, zastanawiając się czy właściciel zdążył już zgłosić kradzież roweru. W takim wypadku nie mogłem wykluczyć spotkania z żandarmerią wojskową. Szczęśliwie dla mnie, chwilowa nieobecność roweru nie została zauważona. Postawiłem więc go dokładnie w miejscu, skąd go zabrałem. Czując pragnienie po przeżytych emocjach, postanowiłem wstąpić do gospody na jedno piwo. Przy barze napotkałem jednego z naszych flamandzkich przyjaciół od kieliszka. Postawiłem mu kolejkę i opowiedziałem moją historię z rowerem. - Ach, to chyba mówisz o moim rowerze - zachichotał. Poklepał mnie po ramieniu. - Niepotrzebnie się martwiłeś, w moim obecnym stanie raczej nie dałbym rady ujechać nawet kawałka drogi”. („Za wodza i naród”).
–
Przenieśmy się tymczasem do Krakowa. Minął pierwszy rok okupacji, jest grudzień 1940 roku. Kolejną kartę prowadzonego od września 1939 r. zapisuje były urzędnik krakowskiego magistratu, Edward Kubalski. „A teraz obrazki uliczne: na plantach pan w zniszczonym futerku wabi gołębie sypiąc im groch. Wreszcie łapie jednego, chowa pod palto i najspokojniej odchodzi. (…) Przy sposobności wczorajszego święta Niemców i Volksdeutschów w Starym Teatrze wypowiedział Frank mowę oszczerczą i zjadliwą na Polskę, która jako Nebenland (Kraj Peryferyjny) ma służyć tylko na potrzebę Reichu. Jest niemiecką i ma taką na zawsze pozostać. A Polaków jedynym obowiązkiem: praca!”. („Niemcy w Krakowie”).
Po co cytuję te dwa epizody? Ponieważ historii nie da się opowiadać bez kontekstu. Nie da się wyciągać łatwych paralel pomiędzy czasami minionymi i teraźniejszością, jeśli nie zna się podstawowych faktów. Okoliczności życia tamtych ludzi, codzienności w poszczególnych okupowanych krajach, strat, nastrojów, klimatu ideowego, konsekwencji poszczególnych czynów. Jak fundamentalnie różny był ów klimat w będącej (teoretycznie) pod butem Niemców Normandii, a jaki w (i tak łagodnie w stosunku do Warszawy) okupowanym Krakowie.
Czy to znaczy, że każdy Francuz był tchórzem, a Paryż w latach 40-tych idyllą, bo SS-mann bał się pożyczyć rower i pił z lokalnymi mieszkańcami wódkę? Nie. Czy fakt, że niektórzy ludzie polowali z głodu na gołębie, a Hans Frank chciał uciemiężyć Polaków przesądza, że zawsze i wszędzie byliśmy jedynie niewinnymi ofiarami? Również nie. Tyle że człowiek, który historię zna jedynie na wyrywki, nie będzie umiał ocenić, jakie wydarzenie jest reprezentatywne dla danego kraju. Jakie postawy dominowały, co można uznać za normę, a co za margines. Akurat w tym przypadku, obie opowieści bardzo dobrze pozwalają poczuć ducha epoki i wyłapać istniejące między polską, a francuską okupacją różnice. Nikt nie ma prawa nas oceniać, ani rzucać w eter idiotycznych analogii, jeśli najpierw nie zdobędzie podstawowej wiedzy, którą nabywa się jedynie poprzez badanie źródeł i wysiłek, który potrzebny do zgłębienia każdej nauki. Historia jest przecież jedną z nich. Te same prawa działają również dzisiaj.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.