Pewien polski parlamentarzysta, bynajmniej nie z PiS ani PO, pojechał w podróż służbową do Azerbejdżanu. Na spotkaniu byli politycy z kilku krajów postsowieckich. Rosjan w tamtym towarzystwie nie było. – My jesteśmy pewni, że Ruscy zabili wam prezydenta. Po to, by właśnie nam pokazać, do czego jest zdolna Rosja – usłyszał od swoich rozmówców. Ich dalsza argumentacja brzmiała tak: skoro można zabić prezydenta dużego kraju NATO-owskiego, to tym bardziej będzie można sprzątnąć krnąbrnego przywódcę jakiegoś Kirgistanu czy Kazachstanu.
Ta historia oczywiście nie jest dowodem na to, że w Smoleńsku przeprowadzono zamach. Jest dowodem na co innego. Ów polski polityk bał się publicznie opowiedzieć o tych rozmowach – choćby na zasadzie „relata refero”. Nie chciał być bowiem zapisany wbrew swojej woli do któregokolwiek z dwóch obozów wojny smoleńskiej. (…)A uwzględniając proporcje siły zaangażowanych w sprawę mediów, prawdopodobieństwo przyklejenia etykiety „wariat smoleński” jest dużo większe, a konsekwencje tego bardziej bolesne niż stygmatyzacja z drugiej strony. (…)