Połowa znajomych chora "na grypę". Ale nauczyli się już, że jak grypa, to trzeba pod kołderkę i wziąć coś na wzmocnienie. W czasach pandemicznych priorytetem było testowanie na COVID-19. Teraz tak się nie robi i dlatego tylko… nie ma pandemii. Bo ludzie chorują, a histerii jakoś nie ma. Wystarczyło tylko nie interesować się, który to wirus nas położył, i okazało się, że nie ma co panikować tak jak pięć lat temu. Czemu tak jest?
Konia z rzędem temu, kto po objawach, bez testowania się, odróżni grypę od COVID-19. No, może koronawirus dokładał – ale raczej w ludowym przekonaniu – coś tam z utratą smaku czy węchu, ale z tego powodu nie ogłasza się przecież pandemii. Czynnikiem różnicującym nie były więc objawy czy szczególna zjadliwość wirusa, tylko… fakt testowania. Mija już pięć lat od wybuchu pandemii i ten krytyczny dla jej wtedy wzrostu czynnik testowy został już mocno przetestowany przez naukę. Zresztą i w apogeum pandemii wielu naukowców wskazywało na to, że nie jest on żadnym "złotym standardem", a to kluczowe: wyniki testów na skalę populacyjną decydowały bowiem o zachowaniach władz. To z wynikami testów w ręku i na ekranach zamykano gospodarkę, wtrącano dzieci w domową niewolę z rodzicami, maseczkowano i dezynfekowano kraje, zakazywano wchodzenia do lasu, na uniwersytety i do kościołów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.