Na początek ważne zastrzeżenia. Po pierwsze, przeciwdziałanie katastrofie demograficznej jest w naszej sytuacji po prostu konieczne. Inna sprawa – jak je prowadzić, by było skuteczne i czy program „Rodzina 500+” jest najlepszą do tego drogą. Po drugie, podobnie rzecz się ma z podatkiem bankowym – nie ma dobrego powodu, by banki go nie płaciły. Pytanie jednak: Jaka powinna być jego wysokość, by ich nie zabił, a przy okazji i tych, którym powinny wypłacać odsetki i udzielać kredytów?
Wszelako trudno mi się pogodzić z próbami wmawiania nam przez rządzących, że za „500+” zapłaci ktoś inny, np. właśnie owe banki i obłożone nowym podatkiem sieci handlowe, które potulnie przystaną na zmniejszenie swych zysków, a nie my – ich klienci.
Rządzący mogą w nieskończoność zaklinać rzeczywistość, zapewniając, że banki i sklepy nie przerzucą na klientów lwiej części kosztów szykowanych przez nich podatków, a przecież wiadomo, że tak właśnie uczynią i podatki te, co najmniej w znacznej mierze, jeśli nie w całości, zapłacimy my – tym razem jako klienci banków i sklepów. A jeśli z owych nowych podatków nie wystarczy pieniędzy na „500+”, a nie wystarczy, to do dodatków na dzieci dopłacimy także jako podatnicy – niewykluczone, że z podniesionych w tym celu podatków. Cudów bowiem w gospodarce nie ma – no, chyba że ktoś uważa, że są.
Kto mi nie wierzy i trwa w przekonaniu, że to politycy PiS mają rację, ten niech prześledzi wzrost cen usług bankowych w krajach, które podatek bankowy wprowadziły. Choćby na Węgrzech, gdzie najzwyklejszy ROR kosztuje teraz średnio, w przeliczeniu na złote, aż 600 zł rocznie. Zresztą wzrost opłat jest jednym z powodów szykowanego przez rząd Węgier sporego obniżenia wymiaru tego podatku (a także podatku od handlu). A my wprowadzamy go w jeszcze wyższej od węgierskiej wysokości. I nasze banki już zaczynają podnosić ceny prowizji.
Jednak to oczywiście część szerszego problemu, starannie skrywanego przez polityków większości partii: kto za kogo w Polsce płaci. Większość z nich jak ognia unika przyznania, że jeśli jedni obywatele otrzymują „od państwa” jakieś świadczenia socjalne lub przywileje podatkowe czy emerytalne, nawet jeśli są one uzasadnione, to inni obywatele muszą za to zapłacić. Itego właśnie – przypominania, że tak się dzieje, i wskazywania, kto za kogo i ile w Polsce płaci, a więc regularnego sporządzania mapy transferów socjalnych – najbardziej mi brakuje.
Bo jeśli ciężko pracująca i kiepsko zarabiająca pracownica dyskontu dokłada się do kluczowego z punktu widzenia przyszłości Polski programu „500+”, to jeszcze da się to od biedy zrozumieć. Gorzej, gdy musi fundować co roku „czternastą pensję” bogatemu górnikowi i emeryturę rolnikowi na 50 ha. A musi.