Przedmiotem największej zazdrości niejednego kolegi Bowiego po fachu może być fakt, że jego przemiany nigdy nie były żenują- ce. Zakurzone archiwa muzyczne pełne są zapomnianych płyt, które nagrywali artyści próbujący wrócić na top albo podtrzymać gasnącą popularność za pomocą gwałtownych zmian stylu. Ta gorączkowa pogoń za modą zwykle kończyła się kompromitacją.
Bowie był inny. Po pierwsze, on nie gonił mód, on je kreował. A nawet gdy było inaczej, gdy wpisywał się w szerszy, wzbierający nurt, tak jak w latach 80. XX stulecia, robił to w sposób przemyślany, na własnych warunkach i z ciekawym efektem. Chociaż o nagranych wtedy albumach – „Let’s Dance” (1983), „Tonight” (1984) i „Never Let Me Down” (1987) – mówił po latach z przekąsem, że były to jego „lata w stylu Phila Collinsa”, nie zmienia to faktu, że z 28 zarejestrowanych na tych płytach piosenek próbę czasu przetrwało przynajmniej 10. A kilka z nich stało się absolutną klasyką pop: „Let’s Dance”, „Loving the Alien”, „Never Let Me Down”, „China Girl”, „Tonight” (dwie ostatnie to kompozycje oryginalnie nagrane wcześniej przez Iggy’ego Popa, ale unieśmiertelnione dopiero przez Bowiego). (...)