Dla wszystkich miłośników Igora Tuleyi lektura dzisiejszego tekstu Marsza Cieślika w „Rzeczpospolitej” będzie ciężkim i gorzkim doświadczeniem. Autor rozprawia się z głupotami wypowiadanymi przez najsłynniejszego sędziego III RP w sposób okrutny i elegancki jednocześnie. A jeszcze okrutniej i z jeszcze większą elegancją traktuje wszystkich akolitów Igora Tuleyi, którym wyimaginowane upiory Ziobry i Kaczyńskiego odbierają resztki zdrowego rozsądku i przyzwoitości.
Cieślik zaczyna od pewnego historycznego porównania, opowiadając historię, która nigdy się nie wydarzyła. Zabieg wykorzystywany w przeszłości ad nauseam (niżej podpisany osobiście stosował go po wielokroć), choć - przyznajmy - wyjątkowy przydatny, gdy chce się odpowiednio „skalibrować” problem. „Pewien niemiecki sędzia był tak oburzony postępowaniem funkcjonariuszy służb specjalnych z Urzędu Ochrony Konstytucji wobec jednego z podejrzanych, że w sentencji wyroku porównał ich zachowanie do hitlerowskiego gestapo” - fantazjuje publicysta. „Jego wypowiedź została pochwalona przez najbardziej wpływowe media, kolegów prawników oraz większość polityków, jako że do przekroczenia uprawnień doszło za rządów poprzedniej ekipy. Sędzia stał się symbolem odwagi wymiaru sprawiedliwości i gwiazdą mediów, a wyrok klasyką gatunku. Od tego czasu porównania z gestapo są na porządku dziennym, a twórczość publicystyczna sędziów, wobec kryzysu na rynku prasy, zastępuje w przestrzeni medialnej teksty dziennikarzy”.
Teatr absurdu? Owszem. Lecz ten spektakl właśnie odbywa się na naszych oczach, tu i teraz, między Bugiem a Odrą. Cieślik przypomina, że okres stalinowski, do którego odwoływał się sędzia Tuleya, to czas, w którym „wymordowano dziesiątki tysięcy ludzi, w większości bardzo zasłużonych dla walki o niepodległość Polski, zmuszanych wcześniej torturami do składania fałszywych zeznań, sposobami wśród których osławiony konwejer nie należał do najbardziej drastycznych”
„Nie byłoby pewnie o czym mówić, gdyby niefortunne zachowanie sędziego spotkało się z reakcją, na jaką zasługuje” - pisze dalej autor. „Ale wsparcie, jakie sędzia Tuleya otrzymał od dziennikarzy, polityków, a już szczególnie od swoich kolegów prawników, musi martwić. Bo dowodzi, że żyjemy w kraju, gdzie zachowanie ocenia się jako naganne w zależności od kontekstu politycznego (...). Kwestią elementarną w przypadku każdego prawnika, a już szczególnie tego wymierzającego wyroki w imieniu Rzeczypospolitej, jest odpowiedzialność za słowo. Tym bardziej że żyjemy w kraju, gdzie wszystko można porównać ze wszystkim i nikomu szczególnie to nie przeszkadza. (...) Porównywanie Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera czy sugerowanie mu choroby psychicznej, a z drugiej strony oskarżanie polityków obozu rządowego o zdradę (np. Donalda Tuska czy Bronisława Komorowskiego) tak bardzo znormalniały, że dziś już nikogo nie dziwią”.
Cieślik nie usprawiedliwia CBA i nie twierdzi, iż w sprawie doktora Mirosława G. wszystko odbywało się zgodnie z prawem. Przede wszystkim jednak stara się rozgryźć powody, dla których sędzia Tuleya postanowił użyć tak obraźliwego porównania. „Być może, jako inteligentny obserwator życia publicznego, zauważył, że w Polsce jest duże zapotrzebowanie na ludzi, którzy wstrząsają sumieniami” - sugeruje komentator. „Takich, którzy wskazują na nadużycia władzy. Oraz takich, co to z podniesioną przyłbicą występują przeciw politycznemu wykorzystywaniu służb. Oczywiście, pod warunkiem, że są to służby tak zwanej IV RP, a nadużycia władzy miały miejsce za czasów rządów PiS (za które to nadużycia, przypomnę, nikogo wciąż nie skazano mimo pięciu lat gorączkowych poszukiwań)”.
* * *
Równie nieprzyjemny dla wyznawców tuleyizmu i konwejeryzmu jest ostatni wpis na blogu byłego marszałka Sejmu i ministra spraw wewnętrznych Ludwika Dorna, dziś jednego z partyjnych kolegów Zbigniewa Ziobry. Dorn obnaża w nim manipulacje „Gazety Wyborczej”, która w ostatnich dniach przeistoczyła się w „Głos Tuleyi”.
Autor streszcza tekst w „GW” na temat „stalinowskich” metod stosowanych przez CBA: „Anestezjolożkę z Suwałk CBA zatrzymywało, gdy reanimowała pacjentkę. Agenci nie chcieli czekać, ale potem na przesłuchanie kazali lekarce czekać do nocy. Protokół podpisała o 1.15. Przyznała się, gdy prokurator pogroził jej ośmioma latami więzienia. No, grozą wieje”.
Potem Dorn rozkłada na czynniki pierwsze relację gazety, której „nie jest wszystko jedno”: „Tak wedle sądowych zeznań pani anestezjolog wyglądało zatrzymywanie w trakcie reanimacji: Zostałam zatrzymana podczas swojego dyżuru w szpitalu. Agenci CBA weszli na blok operacyjny, tak jak stali. Panowie z CBA (były trzy osoby) nie mogli zrozumieć, że nie mogę od razu wyjść. Miałam pacjentów, którzy byli podłączeni do respiratorów. W chwili zatrzymania przyjmowałam pacjentkę, była reanimacja. Odmówiłam wyjścia, bo byłam jedynym anestezjologiem w szpitalu. Dwie, trzy godziny szukałam kogoś na zastępstwo”.
„Czyli nie było zatrzymania w trakcie reanimacji, ale w trakcie dyżuru po znalezieniu zastępstwa” - ciągnie b. marszałek. „A cwany dziennikarz może się bronić: wszak on użył czasownika niedokonanego „zatrzymywało”. Niby prawda: przystąpiło do zatrzymania, czyli zatrzymywało, ale po informacji od pani anestezjolog odstąpiło na trzy godziny od zatrzymywania, czyli nie zatrzymało (podczas reanimacji)”.
Ale to tylko przygrywka do naprawdę dużego dziennikarskiego świństwa, jakim było zacytowanie anestezjolożki, iż „grożono jej w prokuraturze”, bez sprawdzenia, o co w tym „grożeniu” tak naprawdę chodziło. Cytat z „GW”: „Od razu w prokuraturze powiedziano mi, że grozi mi osiem lat więzienia. Mam wrażenie, że wtedy mi grożono”. Dorn: „Pani anestezjolog miała wrażenie, że jej grożono. Ale co zrobił prokurator? Przypomnijmy, że przesłuchanie zaczęło się od przedstawienia zarzutu. Kodeks postępowania karnego nakłada na stawiającego zarzut dwa obowiązki: pouczenie podejrzanego o jego prawach (art. 300, czyli prawo do odmowy składania zeznań itp.) oraz dokładne określenie zarzucanego podejrzanemu czynu oraz jego kwalifikacji prawnej (art. 313) . Ponieważ w omawianym przypadku chodziło o art. 229 kk (wręczenie łapówki) prokurator MUSIAŁ (podkreślenie moje - mm) przytoczyć treść artykułu wraz z minimalną (6 miesięcy więzienia) i maksymalną (8 lat) sankcją karną. W ten sposób z wykonywania przez prokuratora kodeksowego obowiązku poinformowania podejrzanego o zagrożeniu karnym zrobiono grożenie w celu przyznania się do winy. To naprawdę przypomina propagandę stalinowską w wykonaniu Wandy Odolskiej”.
Dorn, najwyraźniej poirytowany medialną kampanią w obronie Tuleyi, także nie przebiera w słowach: „Takich półprawd i manipulacji będzie więcej, bo sprawa „konwejera” to nie propagandowe zawirowanie, ale tsunami. (...) Jak jest tsunami, to gdzieś, głęboko pod powierzchnią wody doszło do ruchów tektonicznych. To one są najważniejsze. Tabuny gorliwych dziennikarskich lokajczyków zaczerniających łamy „Gazety Wyborczej” oraz „użytecznych idiotów” cwałujących w programach publicystycznych TVN24, to tylko objaw, wskaźnik. Istotni są „wajchowi”, którzy przestawili propagandową wajchę oraz zasadnicze społeczne i polityczne cele, które chcą osiągnąć. (...) Potępianie „stalinowskiej” IV RP i zbrodni Zbigniewa Ziobry jest bardziej użyteczną formą artykulacji ważnych celów politycznych niż realnym celem. Realnym celem jest wywarcie nacisku na organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości ( służby, prokuraturę), całe państwo i grupę kierowniczą w państwie, czyli obecnie premiera Tuska wraz z ekipą. Mówiąc w przenośni: mocodawcy Lwa Rywina doszli do wniosku, że warto renegocjować swoją pozycję w państwie i przystąpili do ostrego przetargu z Donaldem Tuskiem i PO”.
* * *
Z kolei dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” broni... samej siebie, tym razem piórem Dominiki Wielowieyskiej. Publicystka cytuje tytuły i komentarze dzienników oraz tygodników, które w stosunki do Mirosława G. używały określenia "Doktor Śmierć". Wielowieyska twierdzi, iż „spora część mediów stanowiła wtedy integralny element machiny propagandowej IV RP. Władza podrzucała kandydatów na przestępców, a media obrabiały tych osobników zgodnie z jej oczekiwaniami. Dzięki temu mogły liczyć na coraz tłustsze kąski i interes się kręcił. Czy ktoś pamiętał o prostej zasadzie: człowiek podejrzany, póki sąd go nie skaże, jest wciąż niewinny? A gdzie tam”.
Co ciekawe, w tekście Wielowieyskiej nie ma ani jednego cytatu z „Gazety Wyborczej”, która w tamtym okresie własną piersią, bohatersko osłaniała chirurga, kreśląc jego nieskalaną sylwetkę na podobieństwo Dziewicy Orleańskiej. Gdy zaś autorka przypomina o zasadzie domniemania niewinności, to akurat w tej dziedzinie „Gazeta Wyborcza” ma na swoim koncie tyle niewinnych osób skazanych na publiczny ostracyzm, że nie powinna raczej pouczać innych. Że przytoczę tylko największy mord IV RP, czyli samobójstwo Barbary Blidy. Porównajcie sobie, drogie koleżanki i koledzy, liczbę osób, które w tej sprawie zostały przez Was napiętnowane jako „winne”, z liczbą osób, które zostały skazane przez sądy.