Niestety, nie ma się czemu dziwić. Wiceminister pracy uspokajała posłów, że to tylko 1 proc. wszystkich odebranych dzieci. Nie wiem, czy osiągnęła swój cel. We mnie wzbudziła przerażenie. W ciągu niespełna dwóch lat nieomal 200 tys. dzieci zostało usuniętych z ich naturalnych rodzin. Działanie, które powinno być rozwiązaniem ostatecznym, staje się rutyną. W tej mierze ścigamy niechlubne zachodnioeuropejskie statystyki.
Jest to efekt zakwestionowania szczególnego charakteru instytucji rodziny. Nawet w kiepskich rodzinach dzieci wychowują się lepiej niż poza nimi. Interwencję w życie rodzinne, prawo do odebrania dzieci, państwo powinno stosować wyłącznie w przypadku skrajnej patologii, która zagraża życiu i zdrowiu dzieci. Jednak podejście to zostało w Europie odrzucone wraz z ofensywą kontrkultury, która prowadzi wojnę z cywilizacyjnie ugruntowanymi i wyrastającymi z natury wspólnotami ludzkimi. Jako niedoskonałe mają być one „naprawiane” przez wyrastające z lewicowo-liberalnej ideologii urzędy i zawiadujących nimi funkcjonariuszy.
Państwo przestaje pełnić funkcję pomocniczą w stosunku do rodziny, a staje się arbitrem w relacjach między rodzicami a dziećmi. Jeśli rodzice urzędnikom się nie podobają, rezerwują sobie oni prawo do interwencji, włącznie z odbieraniem dzieci i przekazywaniem ich komu innemu.
W Polsce ten stan rzeczy usankcjonowany został przez Ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Ten mętny akt ma zadanie eliminować wszelkiego typu „przemoc” – zarówno fizyczną (np. klapsy), jak i psychiczną, za którą uznać można jakąkolwiek presję wychowawczą.
Efekty nie kazały na siebie długo czekać. Uruchomiony został proces, który w zachodniej Europie powoduje, że wraz z kampanią na rzecz „praw dzieci” wzrasta liczba przypadków odbierania ich rodzinom, a więc – bardzo często – ich unieszczęśliwiania.
Nieprzypadkowo tak wiele dzieci odbieranych jest z powodu złego stanu materialnego rodziny. Urzędnicy, którzy podejmują te decyzje, pozbawieni zostali naturalnej miary rzeczy. Przestali rozumieć znaczenie rodziny i naturalnych więzów. Jedyne, co pojmują, to miary ilościowe. A stąd prosty wniosek: w bogatszej rodzinie dzieciom będzie lepiej niż w biedniejszej.
Lewicowa ideologia, której elementem jest kontrkulturowa troska o „prawa dzieci”, najbardziej uderza w ludzi na niższych szczeblach drabiny społecznej. To reguła. Lewica walcząc o „upośledzonych”, zawsze kreowała utopijne projekty. Proletariusz z marksistowskiej wizji niewiele miał wspólnego z realnym robotnikiem posiadającym narodowość, wpisanym w określone wspólnoty i ukształtowanym przez tradycję. Taki robotnik pierwszy stanowił ofiarę komunistycznej utopii.
Współczesny lewicowo-liberalny, indywidualistyczny projekt walczy podobno z „wykluczeniem”. Jednak autentycznym wykluczeniem, np. biednych ludzi, którym odbierane są dzieci, niespecjalnie się przejmuje. Ci biedacy nie pasują do ideologicznej wizji. Walcząc z „przemocą w rodzinie”, ideologowie postępu faktycznie walczą przeciw rodzinie. Pierwszą ofiarą tej walki padają dzieci.