Właściwie wszyscy się zgadzają, że „Grawitacja” Alfonso Cuaróna jest filmem co najmniej dobrym, i licytują się w pochwałach pod jego adresem. Nie znaczy to, że wiedzą, jak o nim pisać. To zresztą stały problem większości krytyków kinowych czy usiłujących za takich uchodzić.
Film to rozpięta na rusztowaniu fabuły kompozycja ruchomych obrazów i dźwięku. Opowiadana akcja ma istotne znaczenie, nie sposób jednak tylko do niej sprowadzić kinowego dzieła. A przecież wyłącznie tym zajmuje się większość recenzji. W ich ujęciu kino sprowadza się do zrelacjonowanej w obrazkach fabuły. W odniesieniu do ciekawszych filmów to nie tylko trywializacja, ale często także zafałszowanie.
Poważne pisanie o nie do końca werbalnej sztuce jest trudne. Jednak omawianie literatury, która nie tyle relacjonuje, ile próbuje tworzyć ekwiwalent rzeczywistości, do łatwych też nie należy, chociaż jeśli ograniczylibyśmy się do czytania gazetowych recenzji, to doszlibyśmy do odwrotnego wniosku. W warstwie fabularnej jest więc „Grawitacja” opowieścią o młodej zagubionej w okołoziemskiej przestrzeni astronautce, która po utracie swojego statku rozpaczliwie usiłuje powrócić do ludzkiej rzeczywistości. Poza stanowiącą wprowadzenie pierwszą krótką częścią widz obcuje wyłącznie z doświadczeniami samotnej bohaterki, które nie są nawet wzbogacone o retrospekcje. Grana przez Sandrę Bullock Ryan Stone usiłuje wydostać się z fascynującej i pięknej obcości Kosmosu, która z ludzkiej perspektywy okazuje się śmiercią.
Grawitacja nadaje rzeczom ciężar. Jest więc źródłem naszych codziennych udręk. Ogranicza swobodę, tworzy bariery, utrudnia poruszanie się i życie. Mimo to, a może właśnie z tego powodu, stanowi jego warunek. Ludzkie ograniczenia i zagrożenia, obciążenia oraz trudności tworzą nasz świat. Pozbawieni ich nie możemy przetrwać, rozpadamy się, giniemy.
Ludzka egzystencja wymaga wysiłku i niesie ze sobą niebezpieczeństwa.
W „Grawitacji” wytęsknionemu powrotowi na Ziemię towarzyszy fizyczna groźba. Wejście w atmosferę to ryzyko spłonięcia, upadek w pokrywające Ziemię wody może skończyć się utonięciem.
A przecież te tak niebezpieczne żywioły stanowią nasze naturalne środowisko, bez którego nie moglibyśmy istnieć. Bez ponawianego nieustannie trudu i ryzyka jesteśmy skazani na zagładę.
Współczesna kultura łudzi nas snem o przekroczeniu naturalnych granic. Podobno możemy być wszystkim i każdym, zmieniać płeć oraz tożsamość, osiągnąć absolutną wolność. Innymi słowy – przezwyciężyć siłę ciążenia. Bardzo szybko okazuje się jednak, jak nieznośna jest owa „lekkość bytu”. Przekonujemy się, że bez grawitacji nie potrafimy żyć. Zaczynamy tęsknić za naszym środowiskiem, a więc naturą z jej ograniczeniami i determinizmem. Uświadamiamy sobie, że to one stanowią naszą tożsamość.
Nie twierdzę, że Cuarón chciał powiedzieć nam to, robiąc swój film. Artysta nie ilustruje przesłania, ale posługując sie wyobraźnią, tworzy dzieło, które ma stać się dla odbiorcy przeżyciem. Dopiero namysł nad nim otwiera perspektywę dla myślenia i pozwala wysnuwać wnioski.
Cuarón pokazał „bosko obojętne piękno” Kosmosu, który nie jest miejscem naszego życia. Tym samym uświadomił nam potrzebę zakorzenienia, konieczność grawitacji, która umiejscawia nasz byt. To fundamentalne doświadczenie niesie ze sobą także intelektualną głębię.