Absolutnie nadzwyczajna kasta artystów zawodowych
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Absolutnie nadzwyczajna kasta artystów zawodowych

Dodano: 
Wyszukiwarka Google, zdjęcie ilustracyjne
Wyszukiwarka Google, zdjęcie ilustracyjneŹródło:Pixabay.com
Nie ma żadnego powodu, żeby robić z artystów nadzwyczajną kastę o prawach większych niż mają inni podatnicy. Poszerzona i podwyższona opłata reprograficzna zaś jest po prostu kolejnym podatkiem, który nieuchronnie wpłynie na ceny produktów elektronicznych.

Kwalifikowanie sprzeciwu wobec tego planu jako „hejtu na artystów”, jak ostatnio na naszym portalu czyni Wanda Kwietniewska, przewodnicząca Związku Zawodowego Muzyków RP, to zwykła manipulacja. Owszem, bardzo możliwe, że u części krytyków ujawniają się emocje, ale wynika to jedynie z wyjątkowej bezczelności tego projektu.

Ludzie umieją liczyć i czytać. Widzą to, co wprost wynika z zapisów: ma zostać stworzona „absolutnie nadzwyczajna kasta” artystów zawodowych, której my wszyscy będziemy dopłacali do świadczeń społecznych – takich uprawnień nie ma żaden zwykły podatnik. O tym, kto z tego przywileju będzie mógł korzystać, zdecyduje sam minister kultury: „minister właściwy do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego określi w drodze rozporządzenia listę zawodów artystycznych, dla których ustalana jest reprezentatywność, biorąc pod uwagę specyfikę i zróżnicowanie prowadzonej działalności artystycznej oraz dziedziny działalności artystycznej” (art. 27). Innymi słowy – pan minister na mocy politycznej decyzji jednych dopuści do nowo tworzonego żłobu, a innych nie.

Może się finalnie okazać, że artystą zawodowym zostaje performer, który w ramach sztuki konceptualnej defekuje na środku sali wystawowej, a którego „dzieł” nikt oczywiście nie chce kupować (przypominam, że już w 1961 r. Piero Manzoni sprzedawał własny kał w puszkach pod nazwą „Merda d’artista”, w więc nihil novi sub sole), nie będzie zaś „artystą zawodowym” ktoś, kto w ramach rękodzieła po amatorsku rzeźbi od lat ludowe świątki i te swoje wyroby z łatwością sprzedaje. I to ludzie również widzą. Rozumieją, że ustawa otworzy furtkę dla zwykłych cwaniaków, przedstawiających się jako „artyści”. Słusznie również krytycy wskazują, że artysta, którego twórczość cieszy się powodzeniem, głodem przymierał nie będzie.

Kwietniewska jako uzasadnienie przywołuje faktycznie trudną sytuację ludzi parających się sztuką w epoce epidemii. Tylko że nie mówimy tutaj o rozwiązaniu doraźnym, ale trwałym, uzasadnienie jest więc obłudne. Równie dobrze podobnych specjalnych uprawnień mogliby się domagać przedstawiciele branży gastronomicznej czy ślubnej – ich sytuacja nie jest w wielu przypadkach lepsza niż artystów.

Kwietniewska pomija – nie dziwię się – ten segment zapisów projektu ustawy, który każe ją widzieć jako hucpiarski skok na naszą kasę. Mamy tam bowiem kuriozalny zapis art. 4. pkt 7. o jednym z zadań Polskiej Izby Artystów, którą ustawa powołuje: „prowadzenie badań naukowych dotyczących artystów zawodowych”. Powiedzmy wprost: to przepis na zasilanie naszymi pieniędzmi jakichś krewnych i znajomych królika.

Kwietniewska prześlizguje się gładko nad skutkami ekonomicznymi ustawy, a te są szczególnie istotne. Nie jest prawdą, jak piszą cytowani przez nią Zygmunt Miłoszewski i Jacek Dehnel, że rozbudowana opłata reprograficzna jest powszechnym rozwiązaniem „na wszystkich kontynentach, w prawie wszystkich państwach uznawanych za rozwinięte”. Przede wszystkim jednak nie jest prawdą, że jej wprowadzenie będzie miało wpływ wyłącznie na zysk importerów lub producentów.

Projekt ustawy mówi:

Obowiązek zapłaty opłaty ciąży na:

1) producentach, importerach lub podmiotach dokonujących wewnątrzwspólnotowego nabycia towarów, będących przedsiębiorcami w rozumieniu ustawy z dnia 6 marca 2018 r. – Prawo [tak w oryginale] lub innymi osobami wpisanymi do Krajowego Rejestru Sądowego, którzy wprowadzają na rynek krajowy towary, o których mowa w art. 20 ust. 1;

2) podmiotach dokonujących sprzedaży wysyłkowej z terytorium państwa członkowskiego na terytorium RP na rzecz osoby fizycznej nieprowadzącej działalności gospodarczej w rozumieniu ustawy z dnia 6 marca 2018 r. – Prawo przedsiębiorców.

Niektórym myli się najwyraźniej bycie płatnikiem z tym, kto daną daninę faktycznie sfinansuje. Nałożenie obowiązku zapłaty na producentów czy importerów oznacza bowiem jedynie tyle, że to oni mają być podmiotem odprowadzającym nowy podatek. Ale jak tę daninę sfinansują – tego już ustawa nie może regulować, lecz reguluje to żelazne prawo ekonomii: jeśli producent lub pośrednik ma oddać jakieś pieniądze państwu, dolicza sobie to do swojej marży, a to z kolei przekłada się na ostateczną cenę w sklepie. Identyczny mechanizm widzimy przy wszystkich podatkach pośrednich czy choćby – najnowszy przykład – opłacie emisyjnej doliczanej do paliwa. Niezależnie od tego, że odprowadzają ją podmioty wprowadzające paliwo na rynek, ostatecznie obciąża ona w cenie klientów końcowych.

Zresztą nawet z prawnego punktu widzenia producenci i dystrybutorzy nie mogliby „wziąć na siebie” opłaty reprograficznej, ponieważ jest ona wynagrodzeniem dla twórców za „uzasadniony użytek” ich utworów. A tego użytku nie dokonują ani producenci, ani dystrybutorzy, tylko użytkownicy końcowi. I to oni muszą – również w świetle orzeczeń TSUE – ostatecznie uiszczać opłatę.

Tu zresztą objawia się anachroniczność opłaty reprograficznej w ogóle. Smartfon owszem, służy do czytania książek, ale są to legalnie kupione i opłacone e-booki. Owszem, słucha się na nim muzyki, ale poprzez legalne serwisy streamignowe jak Spotify, które wynagradzają artystów. Gdzie tu miejsce na kopiowanie utworów? W ogóle w dobie streamów i e-booków zakres kopiowania utworów na własny użytek jest niewielki, a jeśli projektodawca jest innego zdania, powinien przedstawić na to dowody. Żadnych jednak wyliczeń w tej sprawie nie zaprezentowano. Próżno szukać ich również w OSR.

Lecz może producenci i pośrednicy mogliby w takim razie pomniejszyć swoje marże o tyle, ile wyniesie opłata reprograficzna? Otóż – nie bardzo. Importerzy elektroniki działają w Polsce na marżach minimalnych rzędu 1 procenta – liczy się wolumen sprzedaży. Nikt nie będzie prowadził biznesu w celach charytatywnych, a jeżeli dystrybutorzy będą zmuszeni podnieść ceny, sprzedaż nieuchronnie spadnie. Co wtedy? Wtedy klienci przestaną kupować w Polsce i zaczną swoimi pieniędzmi zasilać zagranicznych sprzedawców. To mówi projekt całkiem wprost. Zajrzyjmy do oceny skutków regulacji, bo tam znajdziemy naprawdę potężne kurioza.

Ceny sprzętu elektronicznego w głównej mierze uzależnione są nie od podatku VAT czy też nałożonych opłat, ale od polityki cenowej producenta narzuconej przez niego dla konkretnego rynku. Koszt wytworzenia znacznej części sprzętu to bowiem ułamek jego ceny. Autorzy projektu zakładają, że producenci sprzętu, by utrzymać konkurencyjność oferowanych produktów będą musieli obniżyć ceny, by zrekompensować wzrost opłaty. Jeżeli tego nie zrobią, konsumenci korzystając z jednolitego rynku w UE będą zamawiali produkty elektroniczne z innych krajów UE.

Czy państwo to widzą? Zdaniem autorów projektu ceny sprzętu nie są uzależnione od nakładanych podatków, ale tajemniczej „polityki cenowej producenta”! Można to rozumieć tak, że np. Samsung pod wrażeniem utworzenia w Polsce nadzwyczajnej kasty artystów specjalnie obniży ceny swoich telefonów, sprzedawanych w naszym kraju, żeby tylko Polacy nie przestali ich kupować za pośrednictwem polskich dystrybutorów. Doprawdy?

Samsung sprzedaje kwartalnie ponad 70 mln smartfonów. W całym 2020 r. ta firma sprzedała w Polsce 1,86 mln sztuk takiego sprzętu. Nie ma więc najmniejszego powodu, żeby Samsung – czy którykolwiek w dużych producentów – modyfikował swoją politykę cenową z powodu nowego podatku, gdyż Polska jest rynkiem najzwyczajniej marginalnym. Problem tak naprawdę nie dotknie producentów – oni swoje tą czy inną drogą i tak sprzedadzą, ponieważ ludzie tak czy owak będą musieli kupować komórki czy komputery – ale importerów i dystrybutorów. To oni będą musieli podnieść ceny.

Pani Kwietniewska, podobnie zresztą jak autorzy projektu oraz MKDNiS, nie pokazuje żadnych wyliczeń, dotyczących faktycznego zapotrzebowania artystów na pomoc socjalną, którą ma zapewniać opłata. OSR wylicza sumy, jakie będą musieli uiścić płatnicy, na ponad 300 mln zł rocznie. To prawdopodobnie mocne niedoszacowanie. Tymczasem znaczna część tych pieniędzy ma trafić do organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, w tym do ZAiKS – odpowiednio 51 proc. i 70 proc. z opłat od dwóch rodzajów sprzętu i nośników. Reszta trafi do Funduszu Wsparcia, który będzie zresztą kolejną biurokratyczną strukturą. ZAiKS natomiast nie jest organizacją pod jakąkolwiek kontrolą – jest organizacją prywatną, której gospodarka finansowa budziła gigantyczne kontrowersje, a której inspektorzy wsławili się wielokrotnie nękaniem przedsiębiorców na przykład za grające w salonie fryzjerskim radio.

Tylko że najwyraźniej nie chodzi tutaj o zaspokojenie czyichkolwiek potrzeb socjalnych, ale o kupienie za nasze pieniądze grupy ludzi. Już kilka lat temu autor poczytnych kryminałów Zygmunt Miłoszewski stwierdził w radiu RMF, że może sobie co tydzień robić selfika z wicepremierem Glińskim, jeśli takie rozwiązanie zostanie wprowadzone.

Pani Kwietniewska nie odnosi się w konkretny sposób ani do skutków gospodarczych ustawy, ani do jakichkolwiek wyliczeń czy rezultatów dla klientów. Nie wyjaśnia, dlaczego akurat artyści mają być uprzywilejowani i de facto koncesjonowani przez szefa resortu kultury.

Sam resort około dwóch tygodni temu zorganizował śniadanie prasowe na temat projektu. Chciałem wziąć w nim udział. Niestety nie dotarło do mnie zaproszenie. Rzeczniczka resortu wyjaśniła mi telefonicznie, że to tylko jedno ze spotkań w cyklu, na których liczba gości z powodu epidemii jest ograniczona oraz zapewniła, że będą kolejne. Na razie cisza.

Czytaj też:
ZAiKS i opłata reprograficzna. O co naprawdę toczy się gra?

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także