Dzisiaj eleganckie są tylko pogrzeby, śluby już nie – powiedział z ponurym westchnieniem przyjaciel moich rodziców, dżentelmen starej daty. Zapewne miał przed oczami kondukty pogrzebowe z lat międzywojennych, czasów jego młodości, na których czele kroczyły damy od stóp do głów w czerni, w kapeluszach i welonach, panowie w czarnych garniturach. Żałoba była oczywista i niekwestionowana, wyskoki nie przychodziły nikomu do głowy. Dzisiaj, w czasach załamania się reguł, amerykanizacji ubrania (dżinsy i bluza dresowa), uroczystości żałobne ostały się jako jedna z nielicznych okazji, kiedy można mieć pewność, że nie spotka się osobnika/osobniczki w wystrzępionych szortach, w podkoszulku z ramiączkami na wierzchu i w białych kozaczkach.
Ubraniowa etykieta żałobna nie jest nigdzie zadekretowana. Większość ludzi wyczuwa jednak, co na tę okazję wypada. Nawet słowo „wypada” znienawidzone przez kontestatorów mieszczańskiego porządku zamiera im na ustach, gdy chodzi o śmierć bliskiej osoby. Jednak i tutaj etykieta się rozluźniła: tylko mężczyźni z najbliższej rodziny starają się być w garniturach, pozostałym wystarczy ciemna marynarka, w chłodnych porach roku – ciemny płaszcz. Sztywna czerń też nie jest już obowiązkowa dla wszystkich uczestników pogrzebu. Dla osób niezwiązanych najbliżej ze zmarłą osobą szary i granatowy są akceptowalne. Woalki, wszechobecne jeszcze w latach 50. i 60., zostały zastąpione przez ciemne okulary – akcesorium prostsze i równie skuteczne w ukrywaniu oczu zaczerwienionych od łez. Zanika obyczaj czarnej wstążki noszonej na ramieniu przez okres żałoby. Mężczyźni zastępują ją bardziej dyskretną wstążeczką przypiętą do klapy. Coraz więcej osób uważa, że po pogrzebie nie będą nosić się na czarno, bo – jak twier dzą – bliska im osoba wolałaby je widzieć w kolorowym ubraniu.
Jednak niepisana umowa żałobnej czerni obowiązuje od VI w. w krajach chrześcijańskiej Europy. Uważa się, że ma źródło w starożytnym Rzymie; w rytuale kościelnym trwała niezmiennie do średniowiecza, w „cywilu” utrwaliła i spopularyzowała ją w XIX w. królowa Wiktoria, która przez 40 lat nosiła żałobę po mężu, księciu Albercie. Wiktoriańskie wdowy nosiły żałobę przez wiele lat. Poza naszym kontynentem panują inne obyczaje: w Chinach strój żałoby jest biały, w Tajlandii – fioletowy.
W Polsce jeszcze kilkadziesiąt lat temu śmierć była częścią życia. Ludzie, zwłaszcza na wsiach, a także w miastach żyli i umierali w domu. Fakt śmierci był jawny, także wobec dzieci, które uczestniczyły w obrzędzie ostatniego pożegnania. Dzisiaj żyje się dłużej i umiera ciszej, często w szpitalu i równie często samotnie. Czasem najmłodsze pokolenie nie wie, co się stało z babcią albo dziadkiem i co kryje się za enigmatycznym określeniem, że oni „odeszli”. Nastolatkom, wychowanym na grach komputerowych, w których ma się „kilka żyć”, trudno zrozumieć, że realne życie ma się tylko jedno. Dorośli też coraz częściej nie chcą dopuścić do świadomości prawdy o śmierci. Nasza cywilizacja wyparła śmierć.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.