Długo oczekiwane przemówienie Joe Bidena w Warszawie nie zawierało ani konkretów, ani niczego, czego nie zapowiedziano wcześniej. Nie rozumiem tych, których to rozczarowało: sensem wizyty prezydenta USA zawsze jest ona sama w sobie. Cóż niby konkretnego i przełomowego było w do dziś sławnej deklaracji Johna F. Kennedy’ego: „Jestem berlińczykiem”? Tylko to, że wygłosił ją właśnie w Berlinie, a nie w Waszyngtonie.
UPOKORZENI NIEMCY I FRANCUZI
W naszym wypadku ważniejsze jest nawet nie to, że Biden przyjechał do Warszawy, i to już po raz drugi w ciągu roku, ale to, że nie przyleciał do Berlina lub Paryża. Nie pojawił się też w Monachium, gdzie obecność prezydenta USA jeszcze rok temu uważana by była za oczywistą (tam zastąpiła go Kamala Harris, która jakie ma znaczenie w amerykańskiej polityce, każdy widzi).
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.