Czasem mam w głębokim poważaniu przymusy recenzenckie, które każą chodzić na te Najważniejsze Premiery, Oceniać i Zdawać Sprawozdanie, bo przecież O Tym Się Mówi. Czasem jestem też widzem – może nie do końca normalnym – i jako widz chodzę sobie na to, co lubię, a przy okazji piszę o teatrze, który mnie dotyka i obchodzi. A lubię teatr prawdziwy i zwyczajny, taki, jakim jest na dwudziestym, trzydziestym, czterdziestym którymś przedstawieniu po premierze, przy pełnej sali. Wtedy już wiadomo, że „zażarło”, że ludzie chcą na to przychodzić i dawać życie temu spektaklowi, bo rozniosła się fama, że „dobre”. Na takim zwykłym graniu – dla ludzi, a nie dla premierowego spędu branży, oficjeli, recenzentów i „cmokaczy” – aktorom wszystkie formy, zadania i tempa zdążyły wejść już pod skórę,
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.