Minister Żaryn wielokrotnie próbował do rosyjskiej propagandy kwalifikować wypowiedzi całkowicie mieszczące się w granicach normalnej debaty, śledził rzekomych rezonatorów rosyjskiego przekazu, balansował na krawędzi pozwu o naruszenie dobra osobiste, używając do zilustrowania swoich „alertów dezinformacyjnych” wizerunku osób publicznych (m.in. Wojciecha Cejrowskiego i Pawła Lisickiego). To wszystko już znamy.
Teraz jednak pan minister wypuścił się na jeszcze szersze wody i to w sposób stawiający pod znakiem zapytanie powagę i sterowność polskiego państwa. Człowiek, który w teorii (bo na pewno nie w praktyce) ma odpowiadać właśnie za zabezpieczenie strefy wizerunkowej poprzez wskazywanie autentycznych (a nie wydumanych, jak to ma miejsce) zagrożeń dla sfery informacyjnej, sam zabrał się za działalność, która tę wizerunkową sferę niszczy, a jej potencjalne skutki są jeszcze poważniejsze.
Kilkanaście dni temu premier Mateusz Morawiecki przebywał z wizytą w Waszyngtonie. Miał wówczas wystąpienie w Atlantic Council, waszyngtońskim think-tanku. Podczas tego wystąpienia zahaczył dość bezceremonialnie o sprawę Chin, wygłaszając między innymi tezę, że gdy padnie Ukraina, następnego dnia Chiny mogą zaatakować Tajwan.
Nie chcę się znęcać nad tym fragmentem wystąpienia polskiego premiera.