Zapewne ostatnią rzeczą, jaką chcieliby usłyszeć i jaką gotowi byliby przyjąć do wiadomości uczestnicy „wielkiego marszu”, jest to, że nie tylko wcale znienawidzonemu Kaczyńskiemu nie zaszkodzili, lecz także wręcz są częścią realizacji jego planu. A przecież logiczna analiza nie pozostawia co do tego wątpliwości. Triumfalistyczne tezy o „przebudzeniu olbrzyma”, o „narodzinach wielkiej siły” i z dawna oczekiwanym „gamechangerze”, którymi ma być wielka frekwencja na marszu, są, delikatne mówiąc, chciejstwem. Oczywiście trudno się dziwić, że po latach rozczarowań i frustracji wyborcy lewicowo-liberalnej opozycji, chcąc nacieszyć się triumfem, opowiadają sobie bajki, jaki to na Kaczyńskiego padł blady strach, i w marzeniach już wsadzają politycznych przeciwników do więzień. Jednak nawet w części antypisowskich mediów pojawiają się głosy próbujące oględnie wytłumaczyć im, że marsz był sukcesem Tuska i PO, ale niekoniecznie opozycji jako takiej.
Konflikt tożsamości
Polski spór polityczny od dawna już nie jest napędzany starciem idei, programów czy „narracji” – jego dominantą stał się konflikt między tożsamościami, nazwijmy je: patriotyczno-tradycjonalistyczną oraz europejsko-liberalną.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.