Mało kto pamięta wystosowany prawie dwa lata temu list jednej z niemieckich organizacji przedsiębiorców, postulujący jak najszybsze uruchomienie KPO dla Polski. Nie był on bynajmniej wyrazem poparcia dla polityki PiS, jego autorów takie sprawy w ogóle nie obchodziły – podnosili oni tylko, że większość pieniędzy z KPO posłuży zakupom w niemieckich firmach, więc każdy miesiąc zwlekania z ich uruchomieniem to straty dla niemieckiej gospodarki.
W zasadzie nie było to nic nowego – były unijny komisarz finansów, Günther Oettinger, już kilka lat wcześniej publicznie oszacował, że z każdego euro z unijnego budżetu wydanego w „nowych krajach członkowskich” do Niemiec trafia ok. 80 centów (polska komisarz Elżbieta Bieńkowska poszła jeszcze dalej, oceniając, że każde wydane tu euro generuje Niemcom 1,2 euro dochodu). Dodajmy, że te szacunki dotyczyły czasów sprzed uruchomienia programu „Next Generation UE”, czyli wspólnego długu zaciągniętego rzekomo na „odbudowę europejskich gospodarek po pandemii” – obecnie owo wydatkowane na „nowych członków” euro nie pochodzi już od podatników ze „starej Unii”, ale z kredytu, który kiedyś spłacą w znacznym stopniu sami „beneficjenci”, co jeszcze bardziej zwiększa zyski niemieckiej gospodarki.
ANI ŁASKA, ANI JAŁMUŻNA
Jest to jednak wiedza niechętnie przywoływana, a w Polsce wręcz wypierana – wspomniany list poza naszym tygodnikiem w ogóle nie został odnotowany. To, że pieniądze unijne nie są żadną łaską ani jałmużną, nie pasuje do głoszonych nad Wisłą narracji – zarówno tej pisowskiej, jak i peowskiej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.