Ks. Isakowicz-Zaleski: Człowiek wierzący ma perspektywę, że życie nie kończy się na ziemi

Ks. Isakowicz-Zaleski: Człowiek wierzący ma perspektywę, że życie nie kończy się na ziemi

Dodano: 
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski Źródło:PAP / Jakub Kamiński
W związku ze śmiercią ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, przypominamy wywiad, którego udzielił tygodnikowi "Do Rzeczy" w marcu 2023 r.

Smutną informację o śmierci ks. Isakowicza-Zaleskiego na platformie X przekazało Stowarzyszenie "Wspólnota i Pamięć". "Z ogromnym bólem i głębokim żalem informujemy, że dzisiaj o 8:00 rano w szpitalu w Chrzanowie zmarł po ciężkiej chorobie nasz ukochany Przyjaciel i członek honorowy Stowarzyszenia "Wspólnota i Pamięć" ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie..." – czytamy w komunikacie. Prezes Fundacji im. Brata Alberta miał 68 lat.

W związku ze śmiercią kapłana, przypominamy wywiad, którego udzielił on Zuzannie Dąbrowskiej na łamach tygodnika "Do Rzeczy". Wywiad ukazał się w 11/2023 wydaniu tygodnika "Do Rzeczy".

Zuzanna Dąbrowska: Usłyszał ksiądz diagnozę – rak prostaty. Osobie wierzącej jest łatwiej ułożyć to sobie w głowie?

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski: Łatwiej jest przyjąć do świadomości, że choroba nie zawsze może być wyleczona. A przy nowotworze prawdopodobieństwo wyleczenia jest przecież zazwyczaj jeszcze mniejsze niż przy innych schorzeniach. Lekarze twierdzą, że spotykają się ze skrajnościami – niektórzy popadają w depresję albo w ogóle nie chcą pracować z medykami; druga skrajność to ci, którzy uważają, że diagnoza nie ma dla nich większego znaczenia, i nie współpracują z medykami. Człowiek wierzący ma perspektywę, że życie nie kończy się na ziemi. Trzeba się liczyć, że może nie uda się wygrać z chorobą i nastąpi zgon. Ale ma się zupełnie inne spojrzenie. Wiem, że to nie jest koniec.

Czyli nie boi się ksiądz śmierci?

Każdy boi się śmierci. Każdy boi się cierpienia, szczególnie tego przewlekłego. Tu nie ma bohaterów. Jednak dzięki Bogu wiem, że to jest tylko i aż pewien etap. Co oczywiście łączy się z silną refleksją nad życiem. Nad tym, po co żyję, i nad tym, co jest dalej. Dokonujemy podsumowania. To dotyczy zarówno wierzących, jak i nie. Często łóżko szpitalne to rekolekcje.

Ma ksiądz poczucie, że – cytując św. Pawła – „wystąpił w dobrych zawodach”?

Odpowiem tak: kiedy miałem 55 lat, niespodziewanie trafiłem do szpitala z podejrzeniem tętniaka aorty. Okazało się, że lekarz pierwszego kontaktu, który to wykrył, de facto uratował mi życie. Decydowały godziny. Gdy wtedy wożono mnie na łóżku szpitalnym i oglądałem te białe lampy od dołu, poczułem niesamowitą bezradność i bezsilność. Myślałem, co będzie dalej ze wszystkim, co dotychczas robiłem – co będzie z Fundacją św. Brata Alberta, kto ją dalej poprowadzi. Myślałem o tak prozaicznych rzeczach, że nie zostawiłem hasła do komputera, mam niepodpisane dokumenty, zostawiłem bałagan na biurku. W chwilach granicznych przychodzi gwałtowna refleksja, że trzeba być zawsze gotowym. I myśl o tym, czy wszystko, co robiłem, było dobre.

Wydaje się, że im więcej rzeczy, o których przyszłość się martwimy, gdy przychodzi moment próby, tym więcej było dobra w życiu…

Wiem, że nie ma co udawać herosa i trzeba przygotowywać się na odejście. Nie ma ludzi niezastąpionych.

Z perspektywy pacjenta onkologicznego – polska służba zdrowia zdaje egzamin?

W ramach fundacji od dziesiątków lat opiekuję się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, więc styk ze służbą zdrowia jest właściwie permanentny. Niezależnie od reform ta dziedzina w Polsce kuleje. Służba zdrowia sama jest chora. Dzięki lekarzom społecznikom, którzy pomagają naszym podopiecznym za darmo, jest łatwiej. Natomiast człowiek, który jest sam – statystyczny Kowalski – w zderzeniu z systemem jest kompletnie bezradny. Teraz widzę to szczególnie. Jako jeden z tysięcy pacjentów muszę przebrnąć przez potworną biurokrację i znieczulicę. Godziny spędzane na korytarzu w szpitalu, żeby się zarejestrować. Tłumy ludzi, wielu starszych, chorych. Często nawet nie ma gdzie usiąść. Część z chorych, widząc to wszystko, poddaje się na samym początku. Dobrze, gdy ma się kogoś bliskiego, kto będzie razem z nami w tej drodze. Kolejna sprawa to terminy badań. W teorii są dostępne, bo ważna jest szybka diagnoza, ale terminy są horrendalne. Doświadczam tego na własnej skórze – przy zdiagnozowanym raku złośliwym jestem umawiany na wizytę za półtora miesiąca. A liczy się każdy dzień. Co więcej, pojawia się delikatna sugestia ze strony lekarzy, żeby zgłosić się do kliniki prywatnej. Co ma zrobić ktoś, kto nie ma pieniędzy i znajomości?

Jakie są rokowania lekarzy w sprawie zdrowia księdza?

Są trudne. Nowotwór wykryto przy okazji innych badań, więc i tak mam szczęście, że zauważono go w miarę wcześnie.

Rozmawiamy o sprawach – i nie przesadzam w tym stwierdzeniu – życia i śmierci. I o tym, jak patrzymy na świat pod wpływem naszych własnych tragedii. A czy reakcja Polaków na tragedię wojny, która choć dzieje za się naszą granicą, to jednak w bezpośredniej bliskości, pokazała prawdę o naszym społeczeństwie?

Pokolenie moich dziadków i rodziców pamiętało drugą wojnę światową i komunizm, więc miało naturalny odruch pomocy ofiarom. Średnie pokolenie to pamięć o stanie wojennym, represjach, przymusowej emigracji, gdzie Polacy też byli uchodźcami. Pokolenie urodzone po 1990 r. nie ma żadnych odnośników do swoich osobistych doświadczeń, ale ma zakorzeniony pewien kodeks moralny, wynikający z przeżyć ich przodków. W Polsce, która miała bardzo specyficzną sytuację od 1945 r., łatwiej było obudzić wśród ludzi chęć pomocy. Co byśmy nie powiedzieli, nasze społeczeństwo jest przesiąknięte wartościami – i chrześcijańskimi, i tymi płynącymi z dorobku Solidarności. Może to dziwić cudzoziemców, ale w Polsce są pokłady społecznej wrażliwości na ludzkie nieszczęście. Trzeba podkreślić, że organizacje społeczne, takie jak moja fundacja, które od lat działały charytatywnie także na Ukrainie, przygotowały niejako grunt pod zryw społeczny trwający od 24 lutego 2022 r.

Pytanie, jak długo ten zryw potrwa...

Im dłużej trwa wojna, tym trudniej będzie mobilizować ludzi. Jest zrozumiałe, że pierwsze miesiące to spontaniczność, a później przychodzą problemy, i to bardzo poważne.

Skutki wojny odczuwamy ekonomicznie. Z drugiej strony są poczucie „mesjanizmu” i ogólnospołeczna wrażliwość na sąsiada, któremu pali się dom. Nasuwa się pytanie, gdzie nasza pomoc dla Ukrainy powinna mieć granice. A może nie powinna ich mieć?

Te skutki będą odczuwalne coraz mocniej. Obecność uchodźców jest obciążeniem dla budżetu. Z jednej strony należy docenić zaangażowanie i państwa, i obywateli w organizowanie pomocy. Jednak trzeba pytać, czy każdy uchodźca powinien móc otrzymać PESEL i wszystkie przywileje? Uważam, że poszło to za daleko. Po roku dopiero wprowadzono zasadę, że uchodźcy muszą dopłacać do kosztów pobytu w Polsce, a to wywołuje kontrowersje, bo przecież przez rok było za darmo. Niektórzy Ukraińcy wyjeżdżają, bo nie podoba im się, że nie ma już za darmo. Pomagać trzeba mądrze. A mamy przejaw typowego polskiego hurraoptymizmu i romantyzmu – otwieramy wszystko, przyjmujemy wszystkich. W oderwaniu od rzeczywistości. Jaskrawy przykład – coraz więcej jest w Polsce młodych Ukraińców, którzy powinni być w wojsku. A nie są. Sami uchodźcy pytają, dlaczego pomagamy tym, którzy migają się od służby wojskowej, de facto są dezerterami, przebywając u nas jak na wczasach.

Czy są „prawdziwi uchodźcy” i nieprawdziwi?

Tak i tym faktycznym trzeba absolutnie pomagać, jestem za tym całym sercem. Natomiast nie można przywilejów rozciągnąć na wszystkich. Dziś każdy, kto ma paszport ukraiński, ma w pewnym sensie takie same prawa jak Polak. Wrócę do sprawy szpitalnictwa. Stojąc na korytarzach, słyszę, że jest przekonanie, iż służba zdrowia jest tak niewydolna, bo korzystają z niej Ukraińcy. Ja się z tym nie spotkałem, ale jest takie poczucie społeczne. Nasze państwo popełnia błędy. Nie jesteśmy gigantycznym mocarstwem, które może rozsypywać złote monety na prawo i lewo. Ci, którzy są młodymi ludźmi, powinni wrócić i walczyć o swój kraj, a nie być beneficjentami opieki społecznej.

Pojawia się pomysł, aby Polska „polonizowała” uchodźców, dzięki czemu, zwłaszcza dzieci i młodzież, zostałyby w naszym kraju, ratując nas z zapaści demograficznej.

To są piękne założenia wymyślone przy zielonym stoliku, które nie przekładają się na rzeczywistość. To kolejne romantyczne przekonanie – że jeśli Polacy będą tacy wspaniali, to wszyscy odpłacą się nam tym samym. Nie da się przyjąć miliona osób i sprawić, że wszyscy będą zachwyceni. Mogą się pojawić duże problemy społeczne, takie jak w krajach, które choć są dużo bogatsze od Polski, mają u siebie liczne mniejszości, niedające się zasymilować. Słyszałem wśród uchodźców takie opinie, że Polacy podbierają obywateli Ukrainy. Przecież to kraj w potworny sposób wyludniony przez wojnę. Ludzie giną w walkach, uciekają. Ukraina jest cherlawym państwem, które nie ma obywateli. I to zarzut ze strony samych Ukraińców, że my podkupujemy ludzi, aby nie wrócili do siebie, zostali tu, tutaj rodzili dzieci, pracowali. To wtedy już nie są uchodźcy, ale osiedleńcy. Nie wiem, czy to mądra polityka wobec naszego sąsiada.

Do jakiego rodzaju napięć społecznych między Polakami a Ukraińcami może dojść tutaj, w kraju?

Nie jest tak prosto zasymilować jeden milion obcokrajowców czy dwa miliony. Jeden z moich znajomych Ukraińców sam pyta, ile łyżeczek cukru można rozpuścić w jednej szklance. Generalnie osią sporu może być kwestia gospodarcza. Te wspomniane przywileje. Część Ukraińców jest na socjalu, który przecież muszą wypracować Polacy.

W przestrzeni publicznej rezonuje od pewnego czasu tzw. ruch antywojenny z hasłem „To nie nasza wojna”. Środowisko to podkreśla, że Polska powinna przestać w jakikolwiek sposób angażować się po stronie Ukrainy i zająć się sama sobą.

Niestety, ale to jest nasza wojna. Mówię „niestety”, dlatego że w naszym dobrze pojętym interesie nie jest zaangażowanie się w wojnę u naszych sąsiadów, bo przecież graniczymy nie tylko z Ukrainą, lecz także z Rosją. Niezależnie od tego, jak oceniamy rządy w Kijowie i Moskwie, mieliśmy silne powiązania, przede wszystkim gospodarcze, z oboma tymi państwami. Natomiast wojna uderzyła w nas rykoszetem i dlatego nie można powiedzieć, że to nie jest nasza wojna. Jest oczywiście pytanie, do jakiego stopnia Polska ma się w tę wojnę zaangażować.

No właśnie, do jakiego?

Mam coraz większe przekonanie, że Polska wybiega przed szereg. Choćby sprawa przekazania czołgów. Przekazujemy więcej maszyn niż inne kraje. Dlaczego to Polacy mają być pionierem zaangażowania wojennego? Z przykrością muszę powiedzieć, że odczucie jest takie, jakby nasz rząd chciał za wszelką cenę wejść w wojnę.

Podziela ksiądz ten pogląd?

Tak. Słucham wypowiedzi rządzących, które są często absurdalne. Nie mówi się społeczeństwu prawdy o tym, jak bardzo angażujemy się finansowo, co dokładnie przekazujemy Ukrainie i czy mamy dla naszej armii sprzęt zastępczy. Bardzo łatwo jest powiedzieć „oddajemy wszystko”. A my, granicząc z Rosją, z czym zostajemy? Rządzący zachowują się, jakby zapomnieli, że mamy granicę i z Rosją właśnie, i z Białorusią, która przecież nie jest nam życzliwa. Ten optymizm jest niepokojący. Potrzeba rozwagi, a nie romantyzmu. Nie zgadzam się, że Polska ma wielką prometejską misję, że jesteśmy „Chrystusem narodów”. To są utopijne hasła. Większość państw NATO i UE na taką skalę w tę wojnę nie wchodzi.

Są tacy, którzy twierdzą, że lepiej, aby polskie czołgi walczyły z Rosją na terytorium Ukrainy niż na naszym.

Pytanie, czy to argument prawdziwy czy publicystyczny. W pewnym momencie możemy się zorientować, że polska armia została rozbrojona, a trwa konflikt, w którym jesteśmy uważani za stronę. Polska nie jest neutralna. Jest zaangażowana po stronie. Gdyby na taką samą skalę pomagały wszystkie kraje NATO, to proszę bardzo. Komentatorzy zagraniczni są niejednokrotnie zadziwieni tym, ile sprzętu wysyłamy Ukrainie. Teraz pojawia się temat przekazania samolotów F-16. Rząd zapewnia, że dla nas będą samoloty z Korei Południowej. Dobrze, ale skąd weźmiemy na to pieniądze? Druga sprawa: pozyskanie nowych maszyn przecież trwa. Trwa także przeszkolenie. Nasze władze ewidentnie żyją mitami usprawiedliwiającymi to, że postępujemy inaczej niż Niemczy czy Holendrzy. Jestem za pomocą wojskową, ale na miarę naszych możliwości i interesów.

Latem ubiegłego roku w Warszawie pokazano wystawę zrównującą zniszczenia stolicy dokonane przez Niemców na przełomie lat 1944 i 1945 i Mariupola dokonane przez Rosję w czasie trwającej wojny. Nie odbieramy sobie moralnego argumentu dotyczącego tego, że to my byliśmy największymi ofiarami totalitaryzmu?

Odczytuję to jako naginanie historii na potrzeby obecnych relacji polsko-ukraińskich. Co mnie nie dziwi. Podczas obchodów 160. rocznicy wybuchu powstania styczniowego prezydent przedstawił heroiczny czyn polskich powstańców jako równoznaczną walkę trzech narodów – polskiego, litewskiego i ukraińskiego przeciw Rosji. Mówienie, że Ukraina, czyli ludność od Bugu do Donu, systemowo walczyła wtedy z Rosjanami, jest kłamstwem.

Może problemem jest to, że brakuje nam sprytu? Jesteśmy w awangardzie pomocy Ukrainie oraz nakładania sankcji na Rosję, ale nie wykorzystaliśmy tego jako argumentu w rozmowach z Kijowem na temat polityki historycznej?

To problem, który moim zdaniem w tym roku, ze względu na 80. rocznicę „krwawej niedzieli”, będącej apogeum ludobójstwa dokonanego na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów, wybuchnie na nowo. Tak jak kłamstwem założycielskim PRL było kłamstwo katyńskie, tak mitem założycielskim III RP jest zaniechanie wołyńskie, na którym to zaniechaniu Polska chce zbudować dobre relacje z Ukrainą. To błąd ciągnący się od roku 1990. Kolejne ekipy rządowe, także te odwołujące się do wartości chrześcijańskich i solidarnościowych, zaniechały rozwiązania tego problemu.

Czego dokładnie nie zrobiono?

Po pierwsze, zaniechano pochówku ofiar. To ewenement na skalę europejską, że tak ogromna liczba obywateli nie została pochowana po tym, jak zostali zamordowani tylko ze względu na swoją narodowość. Po drugie, nie zbudowano odpowiedniego porozumienia z Ukrainą, jeśli chodzi o ocenę tych wydarzeń. Po trzecie, to akceptacja teorii usprawiedliwiających ludobójców. To tak, jakby dziś w Niemczech wyciągano argumenty, że Żydzi byli sami sobie winni. W Polsce niestety pojawia się narracja, że to nasi obywatele sami byli sobie winni, iż Ukraińcy ich wymordowali. To jest ogromny wrzód. Jakiekolwiek dotknięcie go wywołuje histeryczną reakcję.

Co ma ksiądz na myśli?

Spotykam się z tym osobiście, szczególnie widzę to po tzw. prawej stronie. Każde wspomnienie, że jest rocznica ludobójstwa, że trzeba upamiętnić ofiary, wywołuje krzyk. Jestem nazywany „ruską onucą” i „agentem KGB”. Taka reakcja to w mojej ocenie dowód na brak pomysłu, jak wyleczyć tego wrzód. W wywiadach nieżyjący już premier Jan Olszewski, który – przepraszam, że to powiem – bredził, że Bandera nie był odpowiedzialny za Wołyń, a Piłsudski polecił zamienić mu karę śmierci na więzienie, choć marszałek już wtedy nie żył. Takich bzdur nie powinni „wypuszczać” do dyskursu ludzie pełniący kiedykolwiek funkcje publiczne.

Głośno było w mediach o ubiegłorocznych uroczystościach na skwerze Wołyńskim w Warszawie.

Po raz pierwszy od ośmiu lat, mimo obietnic, pojawił się tam prezydent Andrzej Duda. Wygłosił straszliwie chaotyczne przemówienie, mieszając wszystkie możliwe wątki. Był kompletnie nieprzygotowany. Emocje, miny, krzyk, a nie realistyczne postawienie sprawy. Mówił o tym, że kocha Zełenskiego. Przepraszam bardzo, to jego prywatna sprawa.

Prezydent Duda często podkreśla przyjaźń łączącą go z prezydentem Ukrainy. Wołodymyr Zełenski to rosyjskojęzyczny Żyd, który nie jest zależny od elektoratu neobanderowskiego, tak jak miało to miejsce w przypadku jego poprzednika, Petra Poroszenki. Wydaje się, że Andrzej Duda nie wykorzystał tej szansy, aby uzyskać od Zełenskiego konkrety – przeprosiny za Wołyń i potępienie ludobójstwa.

Mogę powiedzieć otwarcie?

Proszę.

Czuję się osobiście okłamany przez prezydenta Andrzeja Dudę. W wyborach prezydenckich w 2015 r. głosowałem na Pawła Kukiza. Później była akcja, aby zwolennicy Kukiza w drugiej turze poparli Dudę. Dzięki temu pokonał Bronisława Komorowskiego. Między pierwszą a drugą turą wyborów wręczono Andrzejowi Dudzie list, w którym zawarto postulaty związane z ludobójstwem wołyńskim. Zapewniał, że się tym zajmie, że to dla niego ważne. I co się stało? Osiem lat nieróbstwa. Nie pochowano ani jednej ofiary. Wojna na Ukrainie nie jest argumentem, aby tematu nie ruszać, bo przecież trwa ona nieco ponad rok. Od 2015 r. można było coś z Kijowem ustalić. Zełenski jest prezydentem od 2019 r. Prezydent Duda dokonał totalnego zaniechania. Co więcej, przedłożył swoje osobiste sympatie do przywódcy Ukrainy ponad prawdę historyczną.

Dlatego uważam, że oszukał środowisko kresowe. Nie liczyłem, że tą sprawą zajmą się Komorowski czy lewica. Duda powinien publicznie przeprosić, ale obecnie jest w takim amoku, że może już tylko wszystko popsuć. Już się boję, co będzie opowiadał 11 lipca o miłości do Zełenskiego. A może powie, że to nie UPA, a Żołnierze Wyklęci? Może że ludobójstwa dokonali spadochroniarze zrzucani przez Sowietów? Andrzej Duda jest de facto grabarzem linii politycznej, która dla rodzin kresowych była nadzieją. Chodziło o uporządkowanie tej kwestii także dla dobra relacji polsko-ukraińskich. Podczas uroczystości 11 lipca ubiegłego roku usłyszałem od pracowników Kancelarii Prezydenta, że ma rzekomo nastąpić przełom, że prezydent Ukrainy przeprosi za Wołyń. To było tylko kolejne kłamstwo.

Coś chyba jednak się zmieniło. Jesienią ubiegłego roku padła deklaracja Ukrainy o odblokowaniu ekshumacji ofiar ludobójstwa na Podolu.

To nie daje nadziei, a jest dowodem, jak wielkie kłamstwo otacza sprawę ludobójstwa na Kresach. Informacja o ekshumacjach dotyczy wsi Puźniki, w całości wymordowanej przez banderowców. Dwanaście kilometrów stamtąd urodził się mój ojciec, który był świadkiem zagłady Podola. Poza efemeryczną wypowiedzią Fundacji Wolność i Demokracja nic na ten temat nie wiadomo. Uważam, że wypuszczono kaczkę dziennikarską, aby uspokoić społeczeństwo. Przecież zakaz pochówku ofiar, wprowadzony przez Poroszenkę, obowiązuje nadal. Zełenski go nie zniósł. Ukraina to jedyny kraj Europy, w którym obowiązuje oficjalny zakaz ekshumacji i pochówku ofiar ludobójstwa.

Wcześniej, w maju, zdjęto w końcu „dykty wstydu” ze lwów na cmentarzu Obrońców Lwowa. Może to dobry znak?

No tak, dajemy np. 300 czołgów, a za to zdejmą dwie płyty z dykty… Poza tym – co do Lwowa – przez osiem lat prezydent bał się tam pojechać, choć to najważniejsze obok Wilna miasto, gdzie jest ogromna mniejszość polska. Jak już pojechał, to powiedział, że Orlęta Lwowskie walczyły przede wszystkim z Sowietami. Po co kłamie? Orlęta Lwowskie walczyły z Ukraińcami, dopiero później z Sowietami.

A może jaskółką nadziei jest niedawna wypowiedź byłego ambasadora Ukrainy w Polsce, Andrija Deszczyci, który powiedział, że władze jego kraju powinny przeprosić Polskę za Wołyń. Wspomniał też o propozycji upamiętnienia wszystkich zamordowanych na pograniczu.

Co to daje? Przez kilka lat pełnił funkcję i nie zrobił nic. Jest wielkim bohaterem, kiedy nic już nie może. Pomysł wspólnego pomnika jest idiotyzmem. Nie można stawiać znaku równości między Polakami i nacjonalistami ukraińskimi, czyli między ofiarami a katami. Czy na granicy polsko-niemieckiej jest taki pomnik? Dlaczego w Babim Jarze może stać pomnik upamiętniający Żydów, a my nie możemy mieć swojego? Jest jeszcze jeden problem. Ani Warszawa, ani Kijów nie chcą rozmawiać z rodzinami. Tak jak są Żołnierze Wyklęci, tak rodziny kresowe są wyklęte.

Czy rząd powinien uzależnić pomoc wojenną od spełnienia postulatów dotyczących ekshumacji, pochówków i upamiętnień?

Nasi politycy, nie tylko prezydent Duda, lecz także premier Morawiecki, odwołują się do spuścizny chrześcijańskiej, ale nie chcą pochować zmarłych. Aż się prosi, aby powiedzieć Ukrainie, że dobrze, przyjmujemy uchodźców, pomagamy, ale przeprowadzamy też ekshumacje. Jednak nikt tak nie mówi. To postawa kamerdynera, który służy, nie otrzymując nic w zamian.

Tymczasem przyspieszyła sprawa postawienia w Domostawie pomnika Ofiar Rzezi Wołyńskiej autorstwa Andrzeja Pityńskiego.

Fakt, że tak długo to trwa, to kolejny dowód na grzech zaniechania, który jest fundamentem III RP. Andrzej Pityński pochodził z województwa lwowskiego. Uważał za swój moralny obowiązek, aby taki monument postawić. Niestety, sprawa blokowania pomnika to kwestia polityczna. Tylko determinacja władz gminy Jarocin i wielu ludzi dobrych woli sprawiła, że po sześciu latach przewieziono monument z odlewni. Zobaczymy, co będzie dalej.

A czy grzechem zaniechania jest nieprzeprowadzenie lustracji w Kościele? Pytam o to, ponieważ trwa już medialna dyskusja na temat ks. kard. Adama Sapiehy i św. Jana Pawła II po publikacji dotyczącej rzekomego molestowania kleryków przez tego pierwszego. Holenderski dziennikarz opisujący tę sprawę powołuje się na zeznania ks. Anatola Boczka, współpracownika UB.

Nieprzeprowadzenie lustracji mści się w okropny sposób. Przez dwa lata jako kleryk byłem w wojsku przy brygadzie saperów i mam zawsze skojarzenie, że archiwa IPN to jest właśnie pole minowe, które trzeba rozbroić, bo inaczej będzie ciągle wybuchać. Kiedy dostałem w 2005 r. swoje akta jako osoba inwigilowana, pokrzywdzona, uważałem, że to trzeba opisać. Reakcja kościelna była taka: krok do przodu, krok do tyłu. Zakazywano mi wypowiedzi, pisania. W swojej książce, wydanej w końcu w 2007 r. [„Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej” – przyp. red.], opisałem sprawę ks. Boczka. Nikt nie podjął tego dalej. I tutaj jest daleko idąca analogia dotycząca grzechu zaniechania w sprawie ludobójstwa – nie robić nic, a jeśli ktoś zajmie się sprawą, to się go atakuje. Książka Ekkego Overbeeka będzie wstrząsem. Zarówno w sprawie kard. Sapiehy, który – ja nie mam wątpliwości – był niezłomny, ale miał rysy na swojej działalności, jak i wobec Karola Wojtyły. Tak samo niezłomnego, jak posiadającego rysy. To wszystko można było wcześniej „rozbroić”.

Czytaj też:
Żegnają ks. Isakowicza-Zaleskiego. "Nie bał się głośno mówić", "niezłomny głosiciel prawdy"

Opracowała: Zuzanna Dąbrowska
Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także