Wspaniałe pejzaże Nowej Zelandii: majestatyczne góry, dziewicze lasy, gęste mgły. Samotnie szybujący ptak w ułamku chwili pada ofiarą latającego drapieżcy. Piękno zamienia się w horror: oto świat, który wygląda na raj, a w którym tak naprawdę panuje brutalne prawo silniejszego. Takim obrazem otwiera swój najnowszy film Lee Tamahori.
Chwila później: sztorm na Morzu Tasmana. Kruchy statek Brytyjczyków przetrwa ciężkie chwile, ale straci jednego z członków załogi. Po burzy, nim ciało zmarłego zostanie powierzone morzu, rozbrzmią słowa Psalmu 107: „Ci, którzy na statkach ruszyli na morze…”, ale wypowiadający je Thomas Munro szybko odejdzie od biblijnego tekstu, by zamiast pocieszać żałobników (wszak jest to dziękczynny psalm ocalonych), przypomnieć o tym, że ruszamy w świat, wiedząc, iż w nieprzewidzianej godzinie przyjdzie nam za to zapłacić wielką cenę.
Czasem w sedno
Jest rok 1830. Thomas Munro, świecki kaznodzieja i były żołnierz, dotarł na drugi koniec świata, by nieść kapłańską posługę w niewielkiej osadzie Epworth założonej przez Brytyjczyków. Przybysze nie są konkwistadorami, lecz kupcami. Ziemię dzierżawią od jednego z miejscowych wodzów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.