Powiedzenie, że historia lubi się powtarzać za pierwszym razem jako tragedia, a za drugim jako farsa, często się sprawdza, szczególnie w polityce. Ale to, co w minionym tygodniu zafundował Polakom Donald Tusk, usiłując wyplątać się z własnych kłamstewek o rzekomo „pomyłkowo” złożonej kontrasygnacie, to farsa i tragedia jednocześnie. Coś, co na świecie się nie zdarza – u nas ma jednak długą tradycję.
W warstwie farsowej szamotanina premiera przypomina klasyczną, slapstickową komedię, taką, w której facet wdeptuje w wiadro, żeby uwolnić nogę, zapiera się o szafę, ta przewracając się, łamie słup podpierający dach, komik, wciąż z nogą w wiadrze, szukając rozpaczliwie czegoś, by pośpiesznie ten dach podeprzeć, zrywa biegnącą wzdłuż ściany rurę, a z tej zaczyna się lać ukrop… i tak dalej. A my patrzymy z niedowierzaniem, jak daleko zajdzie demolka. W chwili, gdy piszę te słowa, seria zdarzeń, które pociągnęła za sobą kontrasygnata premiera pod nominacją prezydenta, trwa w najlepsze. Tylko że – w przeciwieństwie do slapsticku – to nasz dom jest demolowany i to czyni sprawę mniej śmieszną.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.