Nie ma dziś gorszej wiadomości dla widza niż informacja, że ktoś będzie ekranizował jego ulubioną książkę albo dopisywał do niej nowe kawałki w formie serialu czy filmu, prequela czy sequela (zowie się to „z inspiracji”). Współczesna popkultura zamiast kreować nowych bohaterów i opowiadać nowe historie, pasożytuje na tym, co napisał i nakręcił już ktoś inny, zwykle w całkiem innych czasach. Trudno na lepszy dowód pustki wypełniającej głowy scenarzystów, reżyserów, a przede wszystkim osobników zarządzających wielkimi studiami.
Zamiłowanie do sequeli lub powtórek nie jest w tej krainie niczym nowym, szczególnie gdy spojrzymy na pierwsze pół wieku historii kina: ot, powieść Tołstoja „Anna Karenina” ekranizowana była przed rokiem 1939 sześć razy i nikomu to nie przeszkadzało. Jest jednak pewien haczyk: znaną doskonale historię opowiadano ponownie, gdyż widzowie kochali i opowieść, i to, jak jest opowiadana.
Absurdalny zarzut
Dziś w miejsce tych, którzy chcieliby opowiadać po prostu pasjonujące historie, wepchnęli się samozwańczy edukatorzy, którzy chcą głównie pouczać, zmieniać, uwspółcześniać. Oni wiedzą lepiej. Skąd wiedzą? Ano stąd, że cały stojący za nimi ruch politycznej poprawności – cancel culture, woke culture itd. – upewnia ich, że tak trzeba.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.