Bez wielkich fanfar, z poślizgiem spowodowanym igrzyskami, Musée Carnavalet pokazało wystawę „Paris 1793–1794. Une année révolutionnaire”. Brzmi niewinnie dopóty, dopóki nie przypomnimy sobie, że mowa o roku, w którym najpotężniejszym wówczas państwem Europy rządziła ekipa doktrynerów zamierzająca na gruzach Kościoła i monarchii stworzyć nowy, wspaniały świat. Efektem był permanentny kryzys, który próbowano zażegnać masowym terrorem. Myśl Diderota, że narody regenerują się wyłącznie w kąpieli z krwi, okazała się prorocza.
Z młotem na katedrę
Unieważnić historię, wcielić w życie polityczną, ba, cywilizacyjną utopię, wojując jednocześnie z wrogiem zewnętrznym i wewnętrznym – oto wyzwanie godne tytanów. Robespierre i spółka mu nie sprostali, lecz apologeci jakobinizmu twierdzą, że i tak było warto. Rewolucja zunifikowała kraj, przekształciła Luwr w ogólnodostępne muzeum, zniosła niewolnictwo w koloniach (osiem lat później Napoleon je przywrócił) i zalegalizowała rozwody. Małżeństwo stało się umową cywilną. Państwo przejęło od Kościoła funkcje opiekuńcze, szpitale i przytułki, troszczyło się o najbiedniejszych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.