Wbrew temu wszystkiemu współczesne ubrania znajdują coraz więcej miejsca w poważnych placówkach muzealnych. Dwadzieścia lat temu kuratorom nie przyszłoby do głowy zorganizowanie wystawy monograficznej poświęconej żyjącym projektantom. Krynolina, surdut – te, owszem, zasługiwały na zainteresowanie historyków. Ale nowe szmaty, tandetne, masowe – cóż w nich ciekawego?
Jednak gdy muzea otwierają się na szeroką publiczność i jak wszystkie instytucje kulturalne muszą zabiegać o oglądalność, moda staje się magnesem, który przyciąga tłumy. W roku 2011 wystawę „Savage beauty” w nowojorskim Metropolitan Museum of Art, poświęconą zmarłemu śmiercią samobójczą w 2010 r. angielskiemu kreatorowi mody Aleksandrowi McQueenowi, obejrzało 660 tys. zwiedzających. W kolejce trzeba było czekać siedem godzin. Żadna prezentacja w historii tej szacownej placówki nie przyciągnęła takiej publiczności. Mimo przedłużenia terminu i otwarcia do północy tysiące chętnych nie zdołały obejrzeć ekspozycji, która została uznana za wydarzenie sezonu. Jej koszt oszacowano na 7–10 mln dol.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
