Bp Schneider: Dla mnie to grzech ludzi Kościoła

Bp Schneider: Dla mnie to grzech ludzi Kościoła

Dodano: 35
Z bp. Athanasiusem Schneiderem rozmawia Paweł Lisicki.
Z bp. Athanasiusem Schneiderem rozmawia Paweł Lisicki. Źródło: fot. GRZEGORZ GAŁĄZKA/SIPA/EAST NEWS
Nie jestem przeciwny synodom i innym biskupim zgromadzeniom jako takim, pod warunkiem że odbywają się nieczęsto, trwają krótko, obciążone są minimalną biurokracją, mają przejrzyste i uczciwe zasady proceduralne, a także, przede wszystkim, gwarantują i chronią integralność doktryny oraz dyscypliny w materiałach roboczych i w dokumencie końcowym - mówi bp Anthanasius Schneider.

Fragmenty książki "Christus vincit", wywiadu-rzeki z biskupem Athanasiusem Schneiderem publikujemy za zgodą Wydawnictwa Dębogóra.

Wydaje się, że wiele spośród problemów w dzisiejszym Kościele i społeczeństwie sprowadza się do utraty nie tylko poczucia natury, jak mówiliśmy wcześniej, lecz również łaski – poczucia nadprzyrodzoności – a nawet rozróżnienia między naturą a łaską.

Bp Schneider: Myślę, że najgłębszym źródłem problemów i kryzysu w Kościele jest osłabienie poczucia nadprzyrodzoności, a w niektórych przypadkach jego utrata. Można powiedzieć, że najpoważniejszy skutek grzechu pierworodnego, pierwszego grzechu człowieka – Adama i Ewy – wyraża się w ucieczce od Boga. Pierwsza para ludzi uciekła. Gdy uciekamy od obecności Boga, porzucamy nadprzyrodzoność – a jest ona istotą Boga. Bóg jest nadprzyrodzony. Podstawowa różnica między Bogiem a stworzeniem lub stworzeniami to różnica między nadprzyrodzonością a naturą.

Najniebezpieczniejszym fałszem i najbardziej podstawowym kłamstwem, które diabeł, ojciec kłamstwa, zasiał w umysłach Adama i Ewy, było: "będziecie jak Bóg". Na czym polega ów fałsz? Diabelska pokusa bycia jak Bóg polega na dążeniu do tego, by być jak Bóg bez Boga. W tym tkwi fałsz i niebezpieczeństwo.

Arcybiskup Fulton Sheen w jednym ze swoich kazań radiowych w taki sposób opisał kłamstwo i niebezpieczeństwo, w które ludzkość, począwszy od renesansu, a później już w sposób otwarty wraz z radykalnym sekularyzmem rewolucji francuskiej, stopniowo się wikłała: "Teraz ludzie podzielą się między dwie religie, rozumiane jako poddanie się absolutowi. Konflikt przyszłości rozegra się między absolutem, którym jest Bóg-Człowiek, a absolutem, którym jest człowiek-bóg; między Bogiem, który stał się człowiekiem, a człowiekiem, który czyni samego siebie bogiem; między braćmi w Chrystusie a towarzyszami w antychryście".

Chrystus zainaugurował dla nas jedyną drogę do tego, by być jak Bóg; jest to droga polegająca na życiu z Bogiem, na Boży sposób i tylko na ten sposób. Jest to zaproszenie do zbawienia, do łaski, do nadprzyrodzoności. Możemy, nie będąc oczywiście Bogiem, stać się jak Bóg dzięki "przebóstwieniu", jak mawiali Ojcowie Kościoła, np. św. Atanazy. Diabeł, Szatan, zwiódł naszych pierwszych rodziców do tego stopnia, że wyobrazili sobie, iż mogą być jak Bóg bez Boga. Utrata poczucia nadprzyrodzoności polega na próbie zlikwidowania różnicy między Bogiem a stworzeniem. Różnica ta nigdy nie może zostać zniesiona. Wszelkie próby minimalizowania jej lub zamazywania prowadzą do utraty poczucia nadprzyrodzoności. Twierdzenie, że natura i doczesność są Bogiem, jest pogaństwem i panteizmem. Oznacza to, że nie istnieje nadprzyrodzoność. Stworzeniu, naturze i ziemi nadawany jest status nadprzyrodzony, co jest kłamstwem i zaprzeczeniem rzeczywistości. Ta pokusa zawsze towarzyszyła człowiekowi, na przestrzeni całej historii ludzkości. W pogaństwie i bałwochwalstwie zawsze podejmuje się próby utożsamiania nadprzyrodzoności z tym, co naturalne, albo przez obalanie nadprzyrodzoności, albo przez obwoływanie natury bóstwem. Naturalizm w sposób nieuprawniony wywyższa stworzenie, człowieka, obwołując go Bogiem, Panem, w miejsce jedynego Boga i Pana. Jak już powiedzieliśmy, sekularyzm jest próbą zerwania połączenia między ludzkim życiem a porządkiem nadprzyrodzonym oraz odrzucenia wszelkiego poddania się nadprzyrodzoności. Niezależność, autonomia, fałszywa autonomia – to wszystko zostało zapoczątkowane wraz z humanizmem w epoce renesansu, a kontynuatorem tej tendencji był Luter, tyle że Luter bezprawnie twierdził, że rzeczywistości naturalne i doczesne są niezależne od życia w łasce, na przykład nazywając małżeństwo "sprawą świecką" (ein weltlich Ding).

Luter uważał również, że ludzka natura jest w sposób fundamentalny zepsuta…

Luter nienawidził natury. I łącząc nienawiść do natury z doktryną sola gratia, zniszczył podstawy łaski. Łaska ma swoją podstawę w naturze. Łaska czyni naturę piękną, przemienia ją od środka, wywyższa i udoskonala. Widzimy w tym podstawowy błąd myśli Lutra: nienawidząc natury, ostatecznie nienawidził on rzeczywistości Wcielenia i obiektywnej mocy sakramentów.

Proces zstępowania, wchodzenia, przemieniania i wywyższania jest dokładnie procesem odkupieńczego Wcielenia Chrystusa.

Tak, to prawda. Odmiana protestantyzmu, która nienawidzi natury, ostatecznie nienawidzi Wcielenia pod pretekstem podkreślania jedynie nadprzyrodzoności za pomocą aksjomatów sola fide i sola gratia, czego skutkiem jest wypaczona wizja nadprzyrodzoności. Wypaczenie nadprzyrodzoności przejawia się w rozwijanych przez Lutra i inne protestanckie wspólnoty subiektywnych teoriach dotyczących świata religijnego.

Protestancki punkt widzenia nie uwzględnia całokształtu Bożego objawienia i oficjalnego Nauczania Kościoła, nie uwzględnia "inkarnacyjnej" logiki, zgodnie z którą znaki naturalne mogą wyrażać nadprzyrodzoność, podobnie jak Jezus Chrystus, który w swoim świętym człowieczeństwie, w sakramentach i we wszystkich szczegółach liturgii posługuje się rzeczywistością naturalną jako narzędziami lub nośnikami łaski. Protestantyzm staje się zatem rodzajem gnozy, co znaczy, że człowiek buduje własny mentalny świat koncepcji religijnych, który nie jest nadprzyrodzony w prawdziwym sensie. Nie twierdzę, że zwyczajny wyznawca protestantyzmu jest gnostykiem. Chcę przez to powiedzieć, że protestantyzm zawsze niesie w sobie subiektywizm, a z subiektywizmem wiąże się skłonność do gnozy.

Przyjmując, że nie powinno się mylić natury i łaski, czy nie istnieje między nimi napięcie?

W katolicyzmie mamy oczywiście św. Augustyna, Doktora Łaski, który wbrew herezji Pelagiusza mocno podkreślał istnienie nadprzyrodzoności i łaski. Pelagianizm zlikwidował różnicę między łaską a naturą. Wywyższał on naturę do tego stopnia, że przypisywał jej zdolność dawania łaski. Jest to herezja i Kościół ją potępił. Święty Augustyn walczył przeciwko niej i tak bardzo podkreślał nadprzyrodzoność, że czasami w polemice miał skłonność do podkreślania łaski z uszczerbkiem dla natury; jest to drobna skłonność. Krytycy św. Augustyna postrzegali go jako kogoś, kto niszczy naturę, by ocalić łaskę czy nadprzyrodzoność, lecz musimy spojrzeć na całokształt jego dzieł.

Katolicka i Boska logika opiera się na aksjomacie et… et, "zarówno… jak i". Jest to związek natury i łaski, natury i nadnatury, stworzenia i Boga. Oczywiście prymat na tej drodze należy do Boga, który jest nadprzyrodzony, który jest źródłem łaski. Dzięki łasce mamy udział w Jego Boskim życiu, które wlewa On w nasze dusze, aby podnieść nas ku swojemu nadprzyrodzonemu światu. Łaska jest nadnaturalną Boską pomocą, która nieustannie nas wspiera. Nie możemy dostąpić niebiańskiej ojczyzny bez tego wsparcia. Jesteśmy zbyt słabi i zawsze potrzebujemy wsparcia łaski, owej Boskiej pomocy dla naszych dusz i naszych umysłów, aby nasz rozum mógł zostać oczyszczony i wywyższony, aby nasza wola i uczucia doznały wzmocnienia i zostały ukierunkowane ku dobru, i aby nasza miłość mogła wzrastać.

W jaki sposób otrzymujemy łaskę?

Ponieważ nie jesteśmy marionetkami ani kukiełkami, głównym środkiem otrzymania łaski jest modlitwa. Bóg w bardzo tajemniczy i wzniosły sposób szanuje naszą wolność i godność wolnych ludzi. Dlatego nie narzuca On nam swojej łaski, swojej Boskiej pomocy. Czeka, aż o nią poprosimy. Gdy prosimy Boga o jego łaskę, Bóg uprzednio, w tajemniczy sposób porusza naszą wolę, abyśmy o nią poprosili. Wlewa łaskę w naszą duszę zgodnie z naszymi możliwościami i modlitwami, nie naruszając naszej wolności. Dlatego musimy się modlić. Jest to nasz podstawowy i pierwszy obowiązek i nie chodzi tu jedynie o modlitwę błagalną, która jest prośbą o łaski, lecz najpierw o modlitwę adoracji. Pierwszym zadaniem wszelkiego stworzenia jest oddawanie czci Bogu, uznanie Jego Boskości, Jego majestatu, Jego wielkości. Człowiek musi to uznać i musi poddać się Bogu. Adoracja – zgodnie z chrześcijańskim rozumieniem – jest z naszej strony, jako stworzeń, miłującym, synowskim poddaniem się i uznaniem bezmiernego majestatu Boga, pełnym czci i poczucia bojaźni. Miłość i synowska relacja do Boga w sposób zasadniczy odróżnia chrześcijańską adorację od kultu oddawanego na przykład przez muzułmanów lub pogan.

Wspominaliśmy już o islamie, lecz czy w tym kontekście Ksiądz Biskup mógłby powiedzieć coś więcej o różnicy między chrześcijańskim i muzułmańskim sposobem pojmowania adoracji?

Islam jest poddaniem się Bogu z powodu służalczego lęku, lecz my, chrześcijanie, poddajemy się Bogu powodowani synowską bojaźnią i miłością. Chociaż dzięki chrztowi mamy godność przybranych synów Boga, pozostajemy stworzeniami i sługami Boga. Musimy uwzględnić naturę, której w żaden sposób nie możemy wykluczyć, a która mówi, że jesteśmy stworzeniami Bożymi, że jesteśmy sługami, jesteśmy niczym; podobnie musimy też uwzględnić wiarę, która mówi nam, że poprzez chrzest jesteśmy w Chrystusie umiłowanymi dziećmi Boga

W klasycznym dziele: Dialog o Bożej Opatrzności Bóg Ojciec mówi do św. Katarzyny ze Sieny: "Czy wiesz, córko, kim ty jesteś i kim jestem Ja? Kiedy te dwie rzeczy poznasz, diabeł cię nie skrzywdzi i dostąpisz szczęścia. Otóż ty jesteś tą, która nie jest. Ja zaś jestem tym, który jest".

Otóż to. Stworzenie jest ex nihilo, a my jesteśmy pulvis – prochem i pyłem – oto jest nasza kondycja. Musimy to uznać, podczas gdy jednocześnie w wierze, nadziei i miłości jesteśmy dziećmi Bożymi. Nawet jeśli z powodu naszej natury jesteśmy niczym – jesteśmy sługami – to równocześnie jesteśmy podniesieni do godności dzieci Bożych, by kochać Boga i by czcić Go z czcią i synowskim oddaniem.

Autentyczna adoracja nie niszczy naszej natury i nie powinna być praktykowana w służalczy sposób, lecz z czcią, z miłością i oddaniem, uznając, że "nie jestem Bogiem". Jestem dzieckiem Bożym, jednak wciąż jestem stworzeniem i pozostanę nim na zawsze. Mamy tego poruszający przykład w Księdze Apokalipsy: wybrani, święci, dwudziestu czterech starców, zdejmując swoje korony i rzucając je na ziemię, upada na twarz w obecności Baranka. Tym Barankiem jest Chrystus, a równocześnie Baranek oznacza misterium Eucharystii. Oto postawa adoracji w Niebieskim Jeruzalem, która będzie trwała przez całą wieczność: całkowite poddanie, pobożność, szacunek, miłość i cześć.

I właśnie w tę rzeczywistość, nawet jeśli nie widzimy jej za pomocą naszych oczu, wchodzimy podczas Mszy Świętej.

Otóż to. Wracając do tematu nadprzyrodzoności, św. Augustyn i Kościół potępiali pelagianizm, który jest rodzajem naturalizmu. Od czasów apostołów Kościół zawsze podkreślał prymat łaski, nadprzyrodzoności. Należy to zaakcentować: Bóg jest ważniejszy i wieczność jest ważniejsza niż stworzenie i rzeczywistości doczesne, podobnie jak dusza sama w sobie jest ważniejsza od ciała, albowiem jest nieśmiertelna. Modlitwa zaś jest ważniejsza od aktywności. Nasz Pan Jezus Chrystus nauczał tej prawdy, gdy powiedział do aktywnej Marty, że to jej siostra Maria oddająca się kontemplacji "obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona" (Łk 10, 42).

Sekularyzm pociąga za sobą negację nadprzyrodzoności – negację tego, że Bóg, który jest nadprzyrodzony, może interweniować w tym świecie i w duszach poprzez skuteczną moc sakramentów. Sekularyzm, filozofia naturalizmu i wszelki wpływ ruchu masońskiego na Kościół znalazły swój wyraz wewnątrz Kościoła katolickiego w ruchu modernistycznym. Od Soboru Watykańskiego II Kościół w swym życiu poddaje się w dużej mierze wpływowi sekularyzmu i naturalizmu.

Modernizm jest ostatecznie negacją lub osłabieniem nadprzyrodzoności, ponieważ głosi, że czysty rozum i czysta historia są najważniejszymi kryteriami prawdy. Jest to zasadniczo heglizm. To Kant przygotował drogę dla ruchu heglowskiego, głosząc prymat czystego rozumu i niemożność posiadania dostępu do tego, co metafizyczne i nadprzyrodzone. To wszystko przeniknęło do katolickiego świata i przybrało w religijnym języku etykietę modernizmu.

Ruch modernistyczny, który jest obecny w Kościele od XIX wieku, posłużył się Soborem Watykańskim II jako katalizatorem swojej ekspansji. W ten sposób, po Soborze, Kościół pogrążył się w głębokim kryzysie naznaczonym przez naturalizm. Zdaje się, że do pewnego stopnia w bardzo wielu aspektach życia Kościoła nastąpiło zwycięstwo rzeczywistości naturalnych nad nadprzyrodzonością. Jednakże jest to tylko pozorne zwycięstwo, ponieważ moce piekielne nie mogą przemóc Kościoła, choć chwilowo jesteśmy świadkami zaćmienia, zamazania nadprzyrodzoności, prymatu Boga, wieczności, prymatu łaski, modlitwy, świętości i adoracji. Wszystkie te znaki nadprzyrodzoności zostały znacznie zredukowane w duszpasterskim życiu Kościoła oraz liturgii naszych czasów. W skali światowej najgłębszym kryzysem Kościoła jest osłabienie poczucia nadprzyrodzoności. Objawia się to w odwróceniu porządku: natura, sprawy doczesne i człowiek zaczynają dominować nad Chrystusem, nad nadprzyrodzonością, nad modlitwą, łaską itd. Oto nasz problem. A Jezus Chrystus powiedział: "[B]eze Mnie nic nie możecie uczynić" (J 15, 5). Cały kryzys w Kościele, który obserwujemy od czasów Soboru, przejawia się w niesłychanym pompowaniu gorączkowej ludzkiej aktywności, która miała wypełnić pustkę lub próżnię po modlitwie i adoracji, wypełnić pustkę stworzoną poprzez porzucenie nadprzyrodzoności.

Której to pustki nigdy nie da się wypełnić…

Otóż to. Jednakże jednym ze sposobów wypełniania pustki są na przykład nieustanne spotkania i zgromadzenia na różnych szczeblach i w różnych formach – przez nieustanne synody. Ta bardzo intensywna praca przyobleka maskę pobożności. Tymczasem jest to strata pieniędzy; jest to strata czasu, który mógłby zostać spożytkowany na modlitwę i na bezpośrednią ewangelizację. Zjawisko nieustannych spotkań, zgromadzeń i synodów na różnych szczeblach jest rodzajem parlamentaryzacji życia Kościoła i dlatego jest zjawiskiem światowym, choć skrywa się za sugestywnym pojęciem "synodalności". Mają miejsce zebrania episkopatu na szczeblu kontynentalnym, regionalnym, narodowym, ponadnarodowym, diecezjalnym itd. Jesteśmy dławieni nieustannymi spotkaniami, a każde z nich musi wydać owoc w postaci dokumentów. Zatem naprawdę toniemy pod ciężarem niezliczonej ilości dokumentów. Jest to czysty, szalony pelagianizm. Nie tylko zabiera to pieniądze i czas, który można by przeznaczyć na ewangelizację i modlitwę; jest to również niezwykle przebiegły sposób Szatana na odciąganie następców apostołów i kapłanów od modlitwy i ewangelizacji – pod pretekstem tak zwanej "synodalności". W historii istnieje tylko jedna analogia do takich nadmiernych spotkań biskupich – jest nią IV wiek, a konkretnie czas, w którym dominowała i panowała herezja ariańska. Biskupi gromadzili się i organizowali spotkania, i w owych czasach św. Grzegorz z Nazjanzu powiedział: "Postanowiłem unikać wszystkich spotkań biskupich, albowiem nigdy nie widziałem, aby synod skończył się dobrze albo żeby złagodził zamęt, zamiast go zaostrzać" (Ep. 130 ad Procopium).

Dziś św. Grzegorza nazwano by pesymistą i prawdopodobnie upomniano by go za brak ducha współpracy.

Jeśli mam być szczery, jestem znudzony spotkaniami i synodami episkopatu. Choć bardzo kocham moich braci biskupów i bardzo lubię się z nimi spotykać, to muszę wyznać, że owa metoda polegająca na organizowaniu tych nieustannych zgromadzeń, które często zdominowane są przez gorączkową aktywność, przepełniona jest duchem pelagianizmu i modernizmu. Te spotkania są często jałowe i sprawiają wrażenie ogromnego pokazu klerykalnej próżności.

Czym by je Ksiądz Biskup zastąpił?

Z osobistego, psychologicznego, duszpasterskiego i kościelnego punktu widzenia byłoby czymś o wiele bardziej pożytecznym spotykać się z prostymi katolikami. My, biskupi, powinniśmy raczej spotykać się z młodymi ludźmi i młodymi rodzinami przepełnionymi tęsknotą za pięknem Boga, za pięknem katolickiej prawdy i katolickiego życia, oraz za pięknem katolickiej liturgii. Jako biskupi winniśmy modlić się z nimi i pouczać ich o wierze, jak również uczyć się od nich. Ja także, jako biskup, uczę się od nich, na przykład gdy obserwuję wiarę pięknych młodych rodzin katolickich czy godnej naśladowania młodzieży katolickiej. Często jestem zbudowany przykładem katolickich dzieci. Dla mnie osobiście takie spotkania z maluczkimi w Kościele są nieporównywalnie bardziej owocne i wzbogacające duchowo niż udział w synodach i oficjalnych zebraniach biskupów w takiej formie, w jakiej organizowane są one w naszych czasach.

Czasem wydaje mi się, że takie spotkania są mniej lub bardziej zjazdami biurokratów. Nie chcę powiedzieć, że każdy obecny na nich biskup działa lub myśli jak biurokrata. Jednakże odnosi się wrażenie, że są to wydarzenia biurokratyczne, które nie przynoszą prawdziwego objaśnienia doktryny ani poprawy dyscypliny kościelnej, tzn. prawdziwego postępu w świętości w życiu Kościoła.

Nie jestem przeciwny synodom i innym biskupim zgromadzeniom jako takim, pod warunkiem że odbywają się nieczęsto, trwają krótko, obciążone są minimalną biurokracją, mają przejrzyste i uczciwe zasady proceduralne, a także, przede wszystkim, gwarantują i chronią integralność doktryny oraz dyscypliny w materiałach roboczych i w dokumencie końcowym. Każdy uczestnik synodu lub innego ważnego zgromadzenia biskupiego powinien mieć obowiązek każdorazowego wypowiadania jasno sformułowanej przysięgi wierności wobec niezmiennej doktryny wiary i moralności, jak również wobec tych norm prawa kanonicznego oraz dyscypliny sakramentów, które mają swój początek w tradycji apostolskiej, przez co stale zachowują swą ważność.

Czy Ksiądz Biskup mógłby powiedzieć coś więcej o swoich spotkaniach z katolikami? Czego Ekscelencja na nich doświadcza?

Istotnie, doświadczam wielu pięknych spotkań z prostymi wiernymi w Kościele. Nazywam ich "maluczkimi", co nie zawsze odpowiada fizycznemu wiekowi zapisanemu w ich paszportach. "Maluczcy" w Kościele to ludzie każdego wieku, którzy mają czystą, głęboką wiarę katolicką, którzy nie dzierżą administracyjnej władzy w Kościele. To są dla mnie maluczcy. Mogą być nimi dzieci, młodzi ludzie, rodziny, ale i ludzie starsi; wiek nie jest istotny, ważne są cechy duchowe. Pewnego razu doświadczyłem niezapomnianego przeżycia. Sprawowałem piękną Mszę Świętą pontyfikalną w tradycyjnej formie w pewnej parafii w Stanach Zjednoczonych. Było tam wielu ministrantów w różnym wieku. Po Mszy wciąż byłem w moim stroju chórowym, a pewien mały ministrant we własnym stroju chórowym chciał zrobić sobie ze mną zdjęcie. Patrzyła na nas cała parafia zgromadzona w hallu. Był to miły widok. Myślę, że było to święte dziecko, ponieważ tak bardzo promieniowało niewinnością. Przypuszczam, że chłopiec ten liczył sobie około dziewięciu lat. Wszyscy robili zdjęcia. I wtedy kilku parafian zawołało do chłopca: "Zostaniesz biskupem". A on bardzo spoważniał i powiedział: "Chcę zostać świętym!". Dla mnie owo spotkanie z tym małym dzieckiem było o wiele głębszym przeżyciem niż uczestniczenie przez dwa lub trzy tygodnie w synodzie biskupów, który prawdopodobnie nie będzie miał konkretnego wpływu na uświęcenie i ewangelizację ludzi oraz na oddawanie Bogu chwały.

Zastanawiałem się nad słowami owego małego ministranta. Można by odnieść wrażenie, że przeciwstawił on bycie świętym byciu biskupem! Nie sądzę, że naprawdę miał to na myśli, lecz było to dla mnie zabawne, zabrzmiało to jak: "Nie chcę być biskupem, ale świętym". To tak, jakby powiedzieć, że jeśli ktoś zostanie biskupem, zagraża to lub sprzeciwia się osiągnięciu przez niego świętości. Czasami zdaje się, że właśnie tak jest, zwłaszcza w naszych czasach.

Czy nie jest ironią, że jednym z przesłań Soboru Watykańskiego II było powszechne wezwanie do świętości – wezwanie skierowane do każdego członka Kościoła, by w pełni przeżywać własne powołanie chrzcielne – a później doświadczyliśmy głębokiej i rozpowszechnionej utraty poczucia nadprzyrodzoności?

To właśnie jest istotą modernizmu, który znacznie przybrał na sile podczas Soboru. Po Soborze ludzie owładnięci duchem modernizmu coraz bardziej opanowywali struktury kościelne. Modernizm jest formą naturalizmu, który często niesie ze sobą eliminację nadprzyrodzoności.

Podam przykład tych nieustannych spotkań. Opowiem Pani historię. Raz brałem udział w spotkaniu biskupów azjatyckich w Manili.

Przygotowali bardzo długi dokument, więc powiedziałem: "Musimy skrócić ten dokument o połowę, choć nawet wtedy nikt go nie przeczyta". A biskupi śmiali się. Podczas moich prywatnych rozmów z niektórymi biskupami przyznawali oni szczerze, że właściwie do dziś nie przeczytali dokumentów opracowywanych na owych spotkaniach, mimo że je otrzymali.

Uczestniczyłem w kilku innych spotkaniach z moimi braćmi w biskupstwie i pytałem niektórych z nich po tym, jak dokumenty zostały zaakceptowane: "Czy ksiądz biskup przeczytał dokument końcowy?". Kilku z nich odpowiedziało mi: "Szczerze mówiąc – nie". Jedno z tych spotkań trwało tydzień i jego owocem był dokument, którego nikt nie przeczytał, przynajmniej w naszym regionie. Później otrzymaliśmy raport finansowy dotyczący tego spotkania. Kosztowało ono 250 tysięcy dolarów, które trzeba było wyłożyć ze środków kościelnych. Proszę to sobie wyobrazić! W zasadzie było to 250 tysięcy dolarów wyrzuconych w błoto. Naprawdę, w błoto. Mieliśmy bardzo niewiele czasu na modlitwę. Czy to jest "Kościół ubogich", którego kwestia tak bardzo była podkreślana podczas Soboru Watykańskiego II i później? Te nieustanne zebrania i zgromadzenia biskupów – wydają oni tyle pieniędzy, to niewiarygodne. Gdybyśmy drastycznie zredukowali ich częstotliwość, moglibyśmy każdego roku rozdawać miliony dolarów ubogim na całym świecie. Dla mnie to grzech, który popełniany jest dziś przez ludzi Kościoła. Nawet odkładając na chwilę na bok kwestię tych niepotrzebnych spotkań, które ostatecznie są przejawem pelagianizmu i podważają nadprzyrodzoność – że nie wspomnę o problemie z niemal nieprzerwanym strumieniem doktrynalnie wieloznacznych dokumentów, które są owocami tych spotkań – wierzę, że grzechem jest wydawać tak dużo pieniędzy, które moglibyśmy rozdać ubogim tego świata. Musimy położyć temu kres. Lecz zdaje się, że pod pretekstem tak zwanej "synodalności" częstotliwość synodów i spotkań jedynie wzrośnie.

Za obecnego pontyfikatu synody watykańskie odbywają się co roku.

Tak, liczba spotkań wzrasta. Dla mnie jest to znak: gdy brakuje wiary i pragnienia nadprzyrodzoności, gdy brakuje miłości do modlitwy, do uczynków pokutnych i bezpośredniej ewangelizacji, wówczas biskupi i ci, którzy rządzą Stolicą Apostolską, rzucają się w wir gorączkowej aktywności: synodów, dokumentów, nieustannych spotkań.

Czy nie obserwowano tego po Soborze w życiu zakonnym? Zgromadzenia apostolskie, których życie, mimo że nie klauzurowe, wciąż miało głównie charakter kontemplacyjny, przyjęły postawę aktywizmu.

Zjawisko to ogarnęło i skaziło całe życie Kościoła. Porównuję je z sytuacją, gdy komuś spadł łańcuch w rowerze. Chociaż pedałuje, nie rusza się ani o milimetr z linii startu. Jest to po prostu pedałowanie w miejscu, zewnętrzny aktywizm połączony z duchowym letargiem i biernością

Jednym ze środków wychodzenia z kryzysu, który jest lekarstwem na niego, jest ponowne odkrycie nadprzyrodzoności i przywrócenie jej pierwszeństwa w życiu Kościoła. Oznacza to przeznaczenie czasu na modlitwę i na adorację eucharystyczną, na to, by zadbać o piękno Mszy Świętej oraz liturgii, na pokutę cielesną, na głoszenie nadprzyrodzonej prawdy o rzeczach ostatecznych i prawdy Ewangelii. Musimy na nowo umieścić w centrum Chrystusa i Jego nadprzyrodzone objawienie, ponieważ jedynie to może uzdrowić cały rodzaj ludzki.

Rozmawiała Diane Montagna.

Czytaj też:
Kolęda w czasie pandemii będzie. Proboszczowie zdecydują
Czytaj też:
Kard. Pell opowiada o pobycie w więzieniu

Źródło: Wydawnictwo Dębogóra
Czytaj także