Misja „Popiełuszko” – kulisy śledztwa w sprawie porwania i morderstwa kapelana Solidarności
Artykuł sponsorowany

Misja „Popiełuszko” – kulisy śledztwa w sprawie porwania i morderstwa kapelana Solidarności

Dodano: 
"Misja Popiełuszko"
"Misja Popiełuszko"
Ks. Jerzy Popiełuszko został porwany 19 października 1984 roku w Górsku. Zamordowali go w sposób bestialski funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa.

To makabryczne morderstwo było szokiem dla społeczeństwa i po raz kolejny pokazało, że komunistyczne władze nie mają oporów wobec swoich przeciwników i nikt nie może czuć się bezpiecznie, nawet kapelan Solidarności.

Prokurator Andrzej Witkowski był osobą która była najbliżej wyjaśnienia sprawy. W rozmowie z Ryszardem Gromadzkim opowiada kulisy sprawy która pomimo upływu prawie 40 lat nie może znaleźć swojego finału, a rozwikłanie jej może sprawić, że historię PRL i transformacji trzeba będzie napisać od nowa.

Książka dostępna na CapitalBook.pl

Fragment książki

Z jakiego powodu, w Pana ocenie, nie ma woli politycznej, żeby zakończyć dochodzenie w sprawie porwania i morderstwa ks. Popiełuszki? Skąd ta powściągliwość władzy, jeśli chodzi o nastawienie do tego śledztwa?

To temat bardzo złożony. Problem ma swoje zakorzenienie jeszcze w roku 1991, kiedy po raz pierwszy mnie od tej sprawy odwoływano. To wtedy było kompletne zaskoczenie, na pewno dużo większe niż wówczas, gdy po raz drugi to nastąpiło w 2004 roku. Jakie były powody? Oczywiście to problem natury politycznej, na pewno nie prawnej. Śledztwo, które do tej pory jest otwarte, od blisko dwudziestu lat czeka na jakąś konkluzję, finał, taki czy inny. Dlaczego w taki sposób tę sprawę się załatwia? Wydaje mi się, że trzeba źródeł tego stanu rzeczy szukać w uwarunkowaniach mających decydujący wpływ na poglądy i oceny osób sprawujących urzędy publiczne w naszym kraju, wysokiej rangi politycznej. W mniejszym stopniu chodzi tu o prokuratorów, którzy wpływom tym ulegli, sprawując nade mną w jednym i w drugim przypadku, w 1991 i w 2004 r., zwierzchność służbową. Miałem na to dowody, jako że moje stanowisko oczywiście w prokuraturze podzielano i trudno było mówić o braku zgody na moją koncepcję dalszego prowadzenia śledztwa z przyczyn faktyczno-prawnych, jeśli nie liczyć tych newralgicznych okresów rozwalania sprawy w jednym i drugim przypadku, kiedy to wytaczano przeciwko mnie najcięższe armaty. Zarówno ustalane fakty jak i prawne ich zakwalifikowanie stwarzały kodeksowe podstawy do tego, żeby postępować tak, jak w każdym innym śledztwie się postępuje. Czyli, skoro mam dowody, które w sposób dostateczny uprawdopodobniają, że dana osoba dopuściła się czynu zabronionego pod groźbą kary przez ustawę, to się stawia zarzuty, prawda? A te najwyraźniej były nie do przełknięcia dla kogoś, kto miał wpływ na działania prokuratury. Mówię o tym w sposób nieco zawoalowany, ale jestem prawnikiem, nie politykiem.

Domyślam się, ale rozumiem, co chce Pan powiedzieć – nie ma politycznej woli…

Tak! Tak jest od początku, taka była ocena nie tylko z mojej strony, że właśnie zabrakło tej politycznej woli.

No, ale przecież po pierwszym podejściu do śledztwa w 1991 roku, przywrócono je Panu w 2004 roku?

W ogóle zacząłem pracę w prokuraturze IPN z dniem 1 października 2000 roku z tym zamiarem, z tą myślą, by sprawę kierowania wykonaniem zbrodni na księdzu Jerzym ostatecznie zakończyć. To był główny powód mojego przejścia do IPN z Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie. Mówiąc wprost, to ja wtedy nic nie zyskiwałem na tej zmianie miejsc, w tym bardziej prozaicznym aspekcie, w odróżnieniu od kolegów z prokuratur rejonowych. Oni, przychodząc do IPN z pozycji najniższych stawek wynagrodzenia w prokuraturze, wskakiwali automatycznie na mocy zapisów ustawy o IPN – KŚZpNP w najwyższe widełki stawek obowiązujących w prokuraturze powszechnej, otrzymując pobory w wysokości odpowiadającej wynagrodzeniu prokuratora prokuratury apelacyjnej. To była większość, można powiedzieć, że oni awansowali do IPN. Nie tylko od trony ideowego zaangażowania w rozliczne zagadnienia naszej narodowej pamięci.

Czyli nie wiązało się to dla Pana z awansem materialnym?

W żadnym razie, ja po prostu przyszedłem do prokuratury IPN zasadniczo po to, żeby dokończyć sprawę ks. Popiełuszki. Interesowało mnie również, rzecz jasna, jak najszybsze wykrycie i postawienie przed sądem sprawców zbrodni komunistycznych w innych sprawach, w których to jeszcze było możliwe. Uznałem, że doświadczenie w prowadzeniu śledztw o zabójstwa w prokuraturze powszechnej może się przydać w wymierzaniu sprawiedliwości w sprawach o zbrodnie popełnione przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego, które władze PRL przez lata ukrywały przed społeczeństwem. Czułem się tu po prostu potrzebny.

Pomówmy o tej powściągliwości, o której wspomnieliśmy, Panie Prokuratorze, o rezerwie czy braku determinacji kolejnych rządów do zamknięcia tej sprawy. Wynika to zapewne z obawy przed ujawnieniem faktów, które mogą być dla tych rządów, funkcjonujących nadal w polskiej polityce ludzi niewygodne?

Sądzę, że to stało się w międzyczasie. Przez tyle lat ten powód, ta przesłanka, urosła, ale w odniesieniu do tego, dlaczego tej sprawy normalnie się nie prowadzi, dlaczego odsuwa się prokuratora, a jednocześnie nie znajduje metod ku temu, by tę sprawę zakończyć. Tu odpowiedzialność wzięli na siebie ci, którzy mają decydujący wpływ na bieg tego śledztwa, tak to w prokuraturze działa. Natomiast, dlaczego tak się stało, że sprawy nie pozwolono prowadzić zgodnie z moją koncepcją? Tutaj upatruję przyczyn w tym, że zarzuty miał otrzymać w pierwszej kolejności, zresztą nie ukrywałem tego, publicznie o tym mówiłem nie raz, Czesław Kiszczak. A wiadomo – zabranie się za Kiszczaka spowodowałoby dalszy rozwój śledztwa w kierunku niepożądanym przez niektórych przedstawicieli strony partyjno-rządowej biorącej udział w obradach Okrągłego Stołu.

Czyli Jaruzelski był kolejną osobą?

Oczywiście. Kiszczaka na jesieni 1991 roku już mieliśmy dobrze rozpracowanego, a kolejne planowane czynności dowodowe, już po przedstawieniu mu zarzutów, powiększyłyby areał posiadanych dowodów. Tak więc podjęcie tego wątku osobowego było od strony faktyczno-prawnej przesądzone na ówczesnym etapie postępowania. Moim dalszym kierunkiem – zresztą nie tylko moim, bo pracował nad tym cały zespół śledczy, inni prokuratorzy, policjanci, funkcjonariusze UOP – było przekroczenie kolejnego pułapu wyjaśniania zagadnienia sprawstwa kierowniczego w zbrodni na księdzu Jerzym. Mieliśmy pod lupą następne osoby ponad Kiszczakiem w strukturach partyjno-rządowych z roku 1984. Był wśród nich pierwszy sekretarz KC PZPR towarzysz Wojciech Jaruzelski, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. To przed nim Kiszczak odpowiadał głową za każdy swój ruch i był przez niego bardzo sumiennie rozliczany z każdego posunięcia. Taki był towarzysz generał Jaruzelski, niezwykle pracowity, wymagający od siebie i swych podwładnych, przełożony o dużej sumienności i zawsze wojskowej dyscyplinie. To trzeba mu oddać, pamiętając, że te cechy lokowane po złej stronie mocy, czyniły z niego, na dodatek pierwszego prezydenta odrodzonej RP, odpowiednio usadowionego w strukturach rodzącej się dopiero instytucji państwa, niezwykle trudnego potencjalnego przeciwnika procesowego. Wyszło na to, że on z prokuratorem wygrał, jeszcze zanim ten się za niego na dobre zabrał. Trudno, taka prawda. Z tym, że cios zadano nożem w plecy, poza procesem, rozbrajając mnie z całego kodeksowego instrumentarium.

To pokazuje, że te osoby miały kluczową wiedzę w tej sprawie.

I jeszcze coś innego. Chodziło o to, że mówiliśmy o establishmencie politycznym, w łonie którego zapadały określone decyzje. To stało się dla mnie aż nadto jasne już wtedy, na jesieni 1991 roku. Poza gromadzeniem materiałów procesowych, otrzymywałem informacje od policjantów, którzy prowadzili czynności operacyjno-rozpoznawcze, co jest normalną praktyką wielowątkowych, skomplikowanych śledztw. Były na przykład informacje o dużej nerwowości po stronie Kiszczaka i Jaruzelskiego w tamtym czasie. Tak, to było takie przeciąganie liny między nimi a prokuratorem. Bo Kiszczak wiedział, że zaciska się śledcza pętla wokół niego. Dość powiedzieć, że w Ministerstwie Sprawiedliwości mieliśmy pokoje, tam prowadziliśmy przesłuchania, inne czynności procesowe. Mijaliśmy na korytarzach sporo osób, które miały różne związki, konotacje z ekipą, która jeszcze dwa lata wstecz rządziła Polską. Atmosfera, nazwijmy to, „braku szczelności” naszych działań, utrzymywała się do końca mojej bytności w ministerstwie. Kiszczak po prostu robił swoje, czyli to, co możemy wywodzić już z perspektywy czasu, na przykład znając po części zawartość jego „prywatnego” archiwum. Wiemy, że jego żona, pani Maria Kiszczak, po śmierci męża zgłosiła się do właściwego organu państwowego z propozycją przekazania materiałów kompromitujących osobę sprawującą na jesieni 1991 roku najwyższy urząd w państwie. Były peerelowski minister spraw wewnętrznych bezprawnie przechowywał w prywatnym mieszkaniu owe dokumenty. Od początku końca PRL do czasu, aż odszedł w zaświaty. Miał je w swym władaniu i dyspozycji. Grał nimi z najwyższą zręcznością, taką, którą latami zdobywał, będąc oficerem kontrwywiadu wojskowego. Tak można ująć to niesłychane zjawisko: skutecznie wbił kotwicę komunistycznej zaszłości w kiełkujący grunt polskiej demokracji. W istocie, to było przez pewien okres przeciąganiem liny pomiędzy nim a prokuratorem. Kiszczak, czując pismo nosem, zresztą w drodze powrotnej z pogrzebu gen. Gruby...

Od pacyfikacji kopalni Wujek...

Tak. Kiszczak nagle źle się poczuł, wylądował na oddziale kardiologii Centralnego Szpitala Klinicznego MSW u profesora Ryszarda Żochowskiego. Trafił pod jego opiekę i to był właśnie taki okres decydujący. Przełom października–listopada, jesień 1991. Kiszczak nam wtedy najzwyczajniej w świecie uciekł, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że atmosfera wokół niego na tyle zgęstniała, że w każdej chwili może zostać zatrzymany. W tym szpitalu urządził sobie zresztą cały sztab, z którego wysyłał forpoczty w celu zneutralizowania działań prokuratora. No i zaczęto z tamtej strony wysuwać dziwne propozycje, kierując je m.in. do ówczesnego ministra sprawiedliwości, prokuratora generalnego, prof. Wiesława Chrzanowskiego. Powiem obrazowo, zestawiając dwa stany faktyczne: jak u schyłku lata 1984 roku Kiszczak dostał ponaglenie od I sekretarza KC PZPR, aby „zrobił coś, żeby Popiełuszko przestał szczekać”, tak w listopadzie 1991 roku otrzymał od pierwszego po 1990 roku prezydenta RP bojowe zadanie, żeby w końcu „zrobił porządek z tym Witkowskim”.

No i zrobiono porządek z Witkowskim, odsunięto Pana od śledztwa.

Przy czym to są okoliczności bardzo interesujące. One są rozłożone w czasie, bo ja miałem bardzo dobre kontakty służbowe z prof. Chrzanowskim. Lubił się ze mną spotykać, słuchać. Ja mu opowiadałem o biegu tej sprawy. No więc kiedyś powiedział mi, żebym do niego przychodził prosto z korytarza, omijając całą tę ich drogę służbową. Zaśmiał się, żartując, że to jest tak, jak Gałczyński mawiał, iż droga służbowa to jest „droga od głupka do głupka”. Tak więc, chciał mieć bezpośredni kontakt ze mną i informacje ode mnie z pierwszej ręki, Naprawdę sympatycznie nasze kontakty wyglądały przez ładnych parę miesięcy.

Później uległ tym naciskom?

We wrześniu 1991 roku pojawiła się nagląca dla kierownictwa prokuratury kwestia upływu rocznego okresu tymczasowego aresztowania Ciastonia i Płatka. Utrzymywanie najsurowszych środków zapobiegawczych w stosunku do generałów MSW było tym osobom bardzo nie na rękę. Nie tylko im zresztą, a całemu ministerstwu, „spoglądającemu ze zgrozą na to, co ja wyczyniam”, jak potem wobec mnie argumentowano. Dalsze przeciąganie tych aresztów w czasie przez resort kierowany przez byłych opozycjonistów, mających za sobą wieloletnie odsiadki w peerelowskich więzieniach, mogło zakrawać na przejaw politycznej zemsty. Balast ten w erze nastałej epoki, kiedy to eksponowano respektowanie praw ludzkich, wydawał się nie do udźwignięcia przez moich ówczesnych służbowych przełożonych.

Gruba kreska itd.

Tak, i ta cała związana z nią formuła interpretacyjna. Koniec końców zaczęto w departamencie prokuratury coraz śmielej przebąkiwać, najpierw w kuluarach i „na ucho”, dobrze mi radząc, bym tę sprawę powoli kończył. Takie ruchy czynione były już w kwietniu 1991 roku, co kreowało mój uśmiech niedowierzania, a zarazem – żeby nikt nie miał wątpliwości – kategoryczną odmowę. Tłumaczyłem, że ta sprawa od strony merytorycznej dopiero się rozwija i nie ma mowy o żadnym końcu. Nikt mi w ministerstwie nie pomagał. Sam zapraszałem prokuratorów do uczestnictwa w grupie śledczej, sam też formowałem zaplecze techniczno-organizacyjne dla naszych działań. Policja za to spisywała się doskonale. Bardzo wspierał moje wysiłki ówczesny wiceminister spraw wewnętrznych, prof. Jan Widacki. To za jego rozlicznymi staraniami stworzono warunki, w których śledztwo zaczęło nabierać rozpędu, pomimo ewidentnych trudności czynionych w resorcie sprawiedliwości. O znaczącym wkładzie prof. Jana Widackiego w edukowanie społeczeństwa w absolutnie nowej na tamte czasy (niestety, częstokroć i na obecne) dziedzinie, możemy przekonać się, zgłębiając lekturę książki, którą on, już po odebraniu mi śledztwa, opublikował razem z dr. Wojciechem Wróblewskim, ówczesnym doradcą i rzecznikiem prasowym ministra spraw wewnętrznych. Jej tytuł brzmi: Czego nie powiedział generał Kiszczak. W zamyśle autora była to in merito odpowiedź na wypaczające stan rzeczy wypowiedzi towarzysza o nazwisku wymienionym w tytule, zawarte w publikacji autorów Witolda Beresia i Jerzego Skoczylasa, pt. Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko. Tak, wtedy przerzucano się tymi tytułami. To, co zamieścił w swojej książce, odnosząc się do wypowiedzi Kiszczaka, prof. Widacki, ma do dzisiaj nieocenioną wartość. Zadaje kłam próbie zafałszowywania faktycznego obrazu aparatu peerelowskich represji i zbrodniczej machiny zakonspirowanej w strukturach komunistycznego MSW. Mam tu zwłaszcza na uwadze podanie do wiadomości publicznej dokumentów i informacji dotyczących m.in. realiów funkcjonowania do cna skompromitowanego departamentu IV. Profesor w dużej mierze opierał się na ustaleniach śledztwa, które prowadziłem. Dodam, że w jego trakcie faktycznie dowodził on ze szczebla ministerialnego – co było nad wyraz ważne – Samodzielną Grupą Operacyjno-Śledczą KGP złożoną z funkcjonariuszy policji, pod kierownictwem nieżyjącego już płk. Andrzeja Buczyńskiego. W realiach jej funkcjonowania Buczyński nie podlegał pod żadne urzędnicze szczeble, nie było żadnego komendanta głównego po drodze. Pułkownik – absolwent wydziałów prawa i historii na UJ – był sam sobie w tej rozgrywce sterem, żeglarzem, okrętem. Dzięki temu naprawdę wiele zdziałał, nie kłopocząc się o detale. Z ogromnym pożytkiem, trzeba dodać, dla śledztwa, w którym wspólnie pracowaliśmy. Ranga grupy motywowała policjantów do szczególnie wzmożonego wysiłku, spisywali się znakomicie. Dzięki tak zorganizowanej współpracy na linii prokuratura–policja i UOP, zakres przedmiotowy śledztwa poszerzono o kilka innych przestępstw, których sprawcami byli funkcjonariusze zorganizowanej grupy przestępczej o charakterze zbrojnym, która funkcjonowała w strukturach resortu spraw wewnętrznych PRL, m.in. pod dowództwem kapitana Grzegorza Piotrowskiego (o nazewnictwie w zależności od okresu: Grupa „D”, wydział VI, wydział studiów i analiz). Może pokrótce przypomnę. Oprócz kierowania uprowadzeniem i zabójstwem księdza Popiełuszki, śledztwem objęto: kierowanie związkiem przestępczym w strukturach peerelowskiego MSW, kierowanie uprowadzeniem ze szczególnym udręczeniem Janusza Krupskiego, kierowanie działaniami mającymi na celu podpalenie samochodu ks. kard. Henryka Gulbinowicza, kierowanie działaniami, podjętymi w celu dokonania rozboju w mieszkaniu ks. Andrzeja Bardeckiego w Krakowie. Lista ta nie była zamknięta i mieliśmy już na oku kolejne przestępcze wyczyny zbrojnego ramienia partii. Zgromadzono niezbędną dokumentację i inne dowody w zakresie tych wątków tematycznych. Dzisiaj wiedza na ten temat, wówczas procesowo ugruntowana, stanowi wartość samą w sobie, prawną i historyczną. Nikt nam nigdy nie będzie próbował wmawiać (jak to się dzieje w innych, niewyjaśnionych przypadkach „zagadkowych” zdarzeń) kłamstw typu, że np. śp. Janusz Krupski „sam się onegdaj uprowadził i oblał przez przypadek żrącą substancją”.

Stanowi to fundamentalną część materiału śledztwa.

Tak. Gdyby pozwolono nam ukończyć to śledztwo, całościowy akt oskarżenia doprowadziłby do swego rodzaju, obrazowo mówiąc, „Norymbergi komunizmu” w Polsce. Wstrząsnąłby opinią publiczną i podważył co najmniej mentalne racje układów okrągłostołowych. Wracając jednak do tych nacisków na mnie w departamencie prokuratury, by tę sprawę przedwcześnie kończyć – innymi słowy: zniszczyć, unicestwić – powiedziałem podczas narady służbowej, już oficjalnie, że podjęcie takiej decyzji kategorycznie wykluczam. Starałem się jak dzieciom tłumaczyć, że absolutnie takiej możliwości nie ma, że musimy śledztwo kontynuować, bo mamy takie, a takie a takie dowody i perspektywy uzyskania kolejnych, jeżeli chodzi o już najbliższą przyszłość. Wtedy we wrześniu, to był jeszcze początek września, jak pamiętam, prof. Chrzanowski... Aha, wcześniej miałem wizyty w moim gabinecie służbowym wicedyrektora departamentu prokuratury, nieżyjącego już dr. Kazimierza Krasnego, który reprezentując kierownictwo ministerstwa, przestraszony rozwojem sytuacji, nastawał na mnie wręcz: „Panie Andrzeju, musimy to kończyć, no nie można, pan wie, co to będzie, minister kazał”.... Tak między nami, to był porządny i prawy człowiek z Krakowa. Ja na to: „Ale jak, panie dyrektorze, pan wie, że to jest niemożliwe”. Usłyszałem na to zarzut, że sprzeciwiam się samemu ministrowi, który jasno mówi: „Dalej nie możemy”.... Odpowiedziałem, podsumowując ten zbyteczny dialog, że żadnych tego typu poleceń nie wykonam. Wyszło na to, że minister Chrzanowski, nie uprzedzając mnie, jednostronnie zerwał nasze bezpośrednie kontakty, ubogacając je walorami drogi służbowej, opiewanej przez poetę Gałczyńskiego. Krasny wyszedł wtedy z mego gabinetu wyraźnie wystraszony, zbulwersowany, ale trzeba też przyznać, że potrafił przyjąć do wiadomości mój stanowczy sprzeciw wobec inicjatywy, w przekazaniu której pośredniczył.

Źródło: Wydawnictwo Capital
Czytaj także