„Tym żywotem trzeba by zainteresować Mela Gibsona”
Artykuł sponsorowany

„Tym żywotem trzeba by zainteresować Mela Gibsona”

Dodano: 
„Bosy Generał”
„Bosy Generał” 
„Tym żywotem trzeba by zainteresować Mela Gibsona” – taka była konkluzja którejś mojej rozmowy z przyjaciółmi na temat bohatera niniejszej opowieści.

I stąd właśnie opowieść bardziej aniżeli studium, bo (jak mawiał Chesterton) „dobra historia zasługuje na to, żeby ją opowiedzieć”. Porywające życie zasługiwałoby na porywającą książkę – nie twierdzę, że taką udało mi się napisać, ale Czytelnik winien wiedzieć, że taki był kierunek obrany przez autora.

Obszerna biografia świętego Wawrzyńca z Brindisi (1559-1619), jednej z najwybitniejszych postaci Kontrreformacji, generała zakonu kapucynów oraz mistyka, teologa i Doktora Kościoła. Barwna książkowa opowieść (w znacznej mierze zbeletryzowana) opisuje szczegółowo zdumiewające życie Wawrzyńca z Brindisi, który przewędrował pieszo dziesiątki tysięcy kilometrów, zapisał dziesiątki tysięcy kart i wyszedł cało z wielu niebezpiecznych przygód. Książka, opatrzona bogatą bibliografią, przedstawia również szeroki kontekst historyczny i wybitne postaci ówczesnej epoki.

Rozdział I. U kresu Drogi Appijskiej

Mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – nie znaczy to jednak, jakoby wszystkie drogi w Rzymie się kończyły. Są i drogi, które w Wiecznym Mieście mają swój początek. Wśród nich najsławniejsza z dróg, regina viarum1, czyli Droga Appijska: opiewana przez poetów i historyków, a po dziś dzień podziwiana przez miłośników historii. Ponad sześćset kilometrów drogi usłanych jest niezliczonymi pamiątkami starożytności rzymskiej. Do pamiątek – takich jak dwutysiącletnie grobowce, kolumny, wille czy akwedukty – dochodzi zaś i sama pamięć. To tutaj wszak, wzdłuż Drogi Appijskiej, ukrzyżowano po upadku powstania niewolników tysiące towarzyszy Spartakusa. Tutaj uchodzący przed prześladowaniem Nerona święty Piotr usłyszał wypowiedziane przez Pana: Quo vadis2, upamiętnione niewielkim kościółkiem… Via Appia nie tyle więc prowadziła do Rzymu, co z Rzymu. Taki był przynajmniej jej początek. Jeśli można porównać drogę do rzeki (a bez wątpienia można!), to źródło Drogi Appijskiej bije w Wiecznym Mieście. W roku 312 przed Chrystusem cenzor Klaudiusz Appiusz Ślepy podjął to wiekopomne przedsięwzięcie, mające na celu zapewnienie Rzymowi komunikacji z Kampanią, a tym samym łatwy transport płodów rolnych tej żyznej prowincji. Pierwszy kamień królowej dróg położony został przy Bramie Kapuańskiej [Porta Capena], pół tysiąca lat później zniszczonej z rozkazu cesarza Karakalli przy okazji budowy sławnych term.

Podróżujący Drogą Appijską wędrowcy poprzez Kapuę, Fundi i Itri, dojść mogli do Maleventum. Ta złowróżbna miejscowość (nazwa ta, jakkolwiek innego pochodzenia, dla mówiących po łacinie Rzymian oznaczała „złe wydarzenie”) stała się w roku 278 przed Chrystusem świadkiem decydującego starcia w wojnie Rzymian z Tarentem. W bitwie tej nareszcie został pokonany król Epiru Pyrrus, do tej pory odnoszący (jakkolwiek pyrrusowe) zwycięstwa. Maleventum zostało z tej okazji przechrzczone na Beneventum. Jednak to nie „dobre wydarzenie” było punktem docelowym przedsięwzięcia. Prace trwały jeszcze przez ponad półtora wieku, aż wreszcie – około roku 190 przed Chrystusem – Via Appia, przebiegłszy ponad 600 kilometrów, dosięgła Adriatyku. Jej budowa zajęła więc 120 lat. Sto dwadzieścia lat pracy mozolnej i rzetelnej; pracy, którą jeszcze po upływie dwudziestu dwóch stuleci można tu i ówdzie podziwiać. Szeroka na ponad cztery metry, po obu stronach chroniona chodnikiem, brukowana. Jako pierwsza z dróg została opatrzona kamieniami milowymi. Nie bez powodu włoscy drogowcy nazwali ją „pierwszą autostradą”; i pewnie nie bez powodu niejeden włoski kierowca żałuje, że współczesnych dróg nie buduje się równie dobrze. Po przejściu 360 mil rzymskich od opuszczenia Wiecznego Miasta, podróżnik stawał u wrót Brundisium, sławnego miasta portowego położonego na samym obcasie włoskiego buta. Kwitnące już w VII wieku przed Chrystusem, miasto zostało podbite przez Rzymian w połowie III wieku. Z miejsca stało się najważniejszym portem republiki – a w okresie cesarstwa osiągnęło liczbę stu tysięcy mieszkańców. Wysunięte na wschodni skraj Półwyspu, połączone z Rzymem Drogą Appijską, Brundisium stanowiło miejsce spotkania światów i kultur; miejsce wymiany dóbr i idei. Nic dziwnego, że wcześnie zawitało tu chrześcijaństwo – zgodnie z metodą świętego Pawła, który stawiał na ekspansję świętej wiary poczynając od ważnych centrów handlowych. Pierwszym biskupem miasta był, już w II wieku, święty Leucjusz – który według podania jednego tylko dnia ochrzcił kilkanaście tysięcy mieszkańców miasta. Wraz z upadkiem Cesarstwa, Brundisium podzieliło jego losy, stając się obiektem walk pomiędzy Bizancjum a Ostrogotami. W okresie średniowiecznym z portu w Brundisium (czy też Brindisi, bo nazwa łacińska zaczęła ustępować miejsca włoskiej) wypłynęło ku Ziemi Świętej wiele zastępów krzyżowców.

W tym właśnie mieście rozgrywają się pierwsze sceny naszej opowieści. W połowie XVI wieku Brindisi nie pamięta już czasów własnej świetności. Dawna metropolia licząca sto tysięcy mieszkańców zmalała dziesięciokrotnie, stając się nieledwie peryferyjnym portem w należącej do Hiszpanii części półwyspu. Nie był on całkowicie pozbawiony znaczenia, a tym bardziej perspektyw – było nie było, z Brindisi można było łakomie spoglądać na bezkres Morza Śródziemnego (ale także na przeciwległy brzeg Adriatyku z należącą do Wenecji Dalmacją oraz podbitą przez Turków Albanią); można było snuć plany nowych krucjat i wypraw... Tyle tylko, że wzrok Hiszpanów był zwrócony raczej ku dalekiej Ameryce; a zamiast nowych krucjat, przychodziło chrześcijaństwu raczej cierpieć coraz to nowe najazdy muzułmańskie. W tej odległej prowincji hiszpańskiego mocarstwa, w upalne lato roku 1559 (w Apulii każde lato jest upalne), niezamożny dom rodziny Russo oczekiwał na wydarzenie bez wątpienia ogromnej wagi w życiu rodzinnym; mało kto, rzecz jasna, mógł natomiast podejrzewać, że jest to także wydarzenie niebagatelnej wagi dla dziejów świata i Kościoła. *** Wilhelm Russo nerwowo przechadzał się po niewielkim domku. Zza zamkniętych drzwi jednej z izb dochodziły go pełne boleści krzyki jego młodej żony. „Biedna Elżbieta” – pomyślał. Cóż jednak mógł poradzić? Zmówił zdrowaśkę, prosząc, by wszystko poszło dobrze. Połóg wszak zawsze wiązał się z niebezpieczeństwem – i dla rodzącej, i dla dzieciątka. A Wilhelm bardzo kochał swoją żonę. Dziecko zresztą także, choć nie docierało jeszcze to do niego. Co innego Elżbieta – ona już od dawna dobitnie odczuwała tę miłość. Ostatecznie, to ona czuła poruszenia, a nieraz także kuksańce i kopniaki ewidentnie obdarzonego temperamentem południowca dziecka... Dziwna rzecz, macierzyństwo! I z pewnością bardzo wzniosła. Podczas jednak, gdy za zamkniętymi drzwiami, w boleściach rodzenia, dokonywała się tajemnica macierzyństwa, Wilhelm czuł się nieswojo, nie mogąc nijak ulżyć żonie. Zmówił jeszcze jedną zdrowaśkę. Nie był w stanie skupić się na dłuższej modlitwie. Wreszcie – co za ulga! – krzyki Elżbiety ucichły, a w ich miejsce odezwał się płaczliwie zgoła inny głos. Wtedy dopiero Wilhelm, do tej pory współczujący żonie małżonek, naprawdę poczuł się ojcem. Jeszcze kilka chwil i drzwi skrzypnęły. Z niedostępnej dla mężczyzn izby wyszła akuszerka, trzymając w ręku zawinięte w ręcznik niemowlę. „Chłopczyk” – powiedziała, a Wilhelm pokraśniał z radości. Nieporadnie wziął dziecko na ręce. Noworodek patrzył na rodzica rezolutnie; tak bardzo rezolutnie, że błyszcząca w tym spojrzeniu inteligencja uderzyła szczęśliwego ojca. Czy było to spowodowane tylko ogromem emocji, jakich Wilhelm doświadczył tego dnia? Niepokój i ulga, nadzieja i miłość, radość i duma – wszystko to niewątpliwie powodowało, że Wilhelm Russo patrzył na trzymane w ręku maleństwo okiem nad wyraz przychylnym. – Syn mój będzie kimś wielkim – orzekł bez wahania. I wybiegając myślą ku przyszłym czynom potomka, mającym okryć wiekopomną sławą skromne nazwisko Russo, powtórzył: – Mój syn, Juliusz Cezar, będzie kimś naprawdę wielkim. A Elżbieta? Osłabiona jeszcze bólem połogu – acz niepamiętająca już o nim z radości, „że się człowiek narodził na świat” (J 16,21), westchnęła tylko: – Oby był dobrym chrześcijaninem.

O Wilhelmie i Elżbiecie wiemy bardzo niewiele. Pochodzili oboje ze skromnych, acz poczciwych rodzin mieszczańskich, obfitujących – jak wspominali znajomi – „w osoby cieszące się dobrym & bardzo dobrym imieniem & sławą”. Sława ta nie oznacza atoli, by ktoś z Russów bądź Masellów – bo takie było nazwisko panieńskie Elżbiety Izabeli Russo – zapisał się złotymi literami na kartach historii powszechnej. Krewni rodziców Juliusza Cezara byli jednak, co nieporównanie ważniejsze, ludźmi uczciwymi i pobożnymi. Także młodzi małżonkowie należeli do tej właśnie kategorii. „Miłowali ciszę i pokój, uczęszczali do kościołów i przyjmowali sakramenty, żyjąc pobożnie i po katolicku” – w tym lakonicznym zdaniu, przewijającym się przez różne świadectwa procesu beatyfikacyjnego ich syna, zawiera się cały właściwie program świętego życia małżeńskiego. Także Wilhelm podzielał więc gorące pragnienie Elżbiety, życzącej nowo narodzonemu Juliuszowi nade wszystko, by był dobrym chrześcijaninem. O prostocie i pobożności samego Wilhelma świadczy ton, w jakim dzielił się on swoim szczęściem z bratem – księdzem posługującym w dalekiej Wenecji. W liście do niego Wilhelm pisał nie tylko o „nadludzkich przymiotach” wypisanych na twarzy noworodka, ale dodawał: „Proszę Boga, aby go błogosławił i aby uczynił zeń całkowicie przedmiot Swojej chwały”. Niewątpliwie godny szacunku i naśladowania jest ten przykład szczęśliwego i dumnego ojca, który dla swego dziecka nie pragnie czego innego jak tego, by żyło całkowicie na Bożą chwałę. Wilhelmowi dane będzie zobaczyć na tej ziemi tylko pierwsze kroki małego Juliusza Cezara na drodze Bożej chwały. Modlitwa, jaką zawarł w liście do brata, doczeka się jednak spełnienia daleko przekraczającego jego najśmielsze oczekiwania. Podobnie zresztą stanie się z oczekiwaniami Wilhelma tyczącymi się wielkich czynów spełnionych przez syna.

Syn Wilhelma i Elżbiety urodził się 22 lipca 1559 roku, a już nazajutrz został – przez księdza Jana Sguriego – obmyty w wodach Chrztu świętego, zgodnie z ojcowską wolą otrzymując imię Juliusza Cezara. Trudno nie uśmiechnąć się na myśl o skromnym i zapewne parającym się rzemiosłem mieszkańcu podupadłego Brindisi, który wpada na pomysł, by nadać swemu synowi takie imię. Wilhelm miał jednak więcej racji, aniżeli ktokolwiek mógłby się spodziewać. Owego upalnego lata roku 1559 przychodził na świat człowiek, który miał dać nową chwałę swemu rodzinnemu miastu. Rodził się w tej starożytnej metropolii portowej tam, gdzie królowa dróg – Via Appia – jak rzeka wpada do Adriatyku. Z jego rodzinnego miasta dawni kupcy i wędrowcy wyruszali na cały świat. I on także w przyszłości będzie wielkim wędrowcem – podróżującym głównie pieszo, lepiej lub gorzej ubitymi drogami niemal całej Europy. Rodził się w tym Brundisium, z którego do Ziemi Świętej ruszały zastępy krzyżowców. I on także będzie krzyżowcem. Otrzymywał na chrzcie świętym imię wielkiego wodza, polityka i zdobywcy. I on także w przyszłości stanie na czele armii w zwycięskiej bitwie; on także pośród królów, książąt i generałów odegra ważną rolę w politycznych dziejach kontynentu. On także będzie wielkim zdobywcą; zdobywcą tym większym, że pracującym nie dla ziemskiej republiki, a dla Królestwa niebieskiego, którego – w przeciwieństwie do mocarstwa, które zapoczątkował Gajusz Juliusz Cezar – żaden mól i żadna rdza naruszyć nie mogą. Juliusz Cezar Russo rodził się zarazem w przejmująco dramatycznym momencie dziejowym. Cztery dekady wcześniej Europa została rozerwana na strzępy przez rewolucję protestancką rozpętaną przez Marcina Lutra. Wkrótce potem wojska Imperium Osmańskiego na nowo najechały chwiejącą się w posadach Europę. W 1521 roku Sulejman Wspaniały zdobywał Belgrad – to, czego 65 lat wcześniej nie zdołał dokonać zdobywca Konstantynopola, Mehmed II, stało się faktem. Krótko potem, po bitwie pod Mohaczem, upadało królestwo Węgier, będące dotąd przedmurzem chrześcijaństwa. Chrześcijaństwo zaś pozostawało pogrążone w głębokim kryzysie – i nic dziwnego, że wielu wieszczyło wówczas jego ostateczny upadek. Rzym (według stwierdzenia nie jakiegoś przepojonego nienawiścią wroga Kościoła, lecz w opinii wielkiego świętego, Kajetana z Thieny), „to miasto niegdyś święte, dziś stało się Babilonią”. Północna Europa stała się w ogromnym stopniu ofiarą katastrofy reformacyjnej, za którą – w wielkim stopniu – odpowiedzialność ponosili chrześcijańscy wszak książęta, a nawet biskupi... W roku 1527 samo Wieczne Miasto (za przyzwoleniem katolickiego cesarza!) padło łupem protestanckich żołdaków, którzy – chciałoby się powiedzieć – przemienili je w piekło. Wszystko to razem nie było jednak piekłem, a czyśćcem. I pod wpływem tego podwójnego bicza: herezji w obrębie chrześcijańskiej Europy oraz sukcesów tureckiego najazdu, Kościół dźwignął się raz jeszcze. Kiedy Juliusz Cezar Russo rodził się w Brindisi, tysiąc kilometrów na północ, w Trydencie, trwał wielki Sobór, który nie ograniczył się do potępienia błędów nowinkarzy dotyczących Pisma i Tradycji, sakramentów i łaski, wolności i odpowiedzialności, ale także dał katolicyzmowi impuls do głębokiej odnowy moralnej i duchowej. Niemowlę patrzące rezolutnie w oczy trzymającego je w rękach Wilhelma Russa stawi w przyszłości czoła zarówno muzułmańskiemu najeźdźcy, jak i niemieckiej herezji. Stawi czoła słowem, pismem i przykładem; na polu bitwy, na ambonie kaznodziejskiej, a także w niezmordowanej pracy pisarskiej. Tym samym wpisze się w ciąg wielkich świętych reformatorów i odnowicieli wcielających w życie ideał Soboru Trydenckiego. Nawet jednak w tak wyborowym gronie, pod niektórymi przynajmniej względami, jawić się będzie jako postać zupełnie niezwykła.

Bosy generał – Wydawnictwo AA

Źródło: Wydawnictwo AA
Czytaj także