Piotrusia Pańcia strajkuje
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Piotrusia Pańcia strajkuje

Dodano: 
Protest kobiet, Wrocław
Protest kobiet, Wrocław Źródło: PAP / Maciej Kulczyński
Trudno powiedzieć, ile osób odpowiedziało na wezwanie mediów do wzięcia udziału w „strajku kobiet” ósmego marca. W Warszawie w manifestacji na placu Konstytucji wzięło udział, według policji, 3 tysiące uczestników, według warszawskiego ratusza 17 tysięcy. Nawet jeśli bezkrytycznie przyjąć tę drugą liczbę – zdecydowanie mniej, niż udawało się do „pokazywania czerwonej kartki rządowi” namówić tym samym mediom w zeszłym roku. Nawet jeśli przyjąć tę pierwszą – zdecydowanie za dużo, jak na protest pod hasłami tak głupimi i odrażającymi.

Trzeba oczywiście wziąć pod uwagę, że uliczne manifestacje 8 marca tylko w części były „iwentem” feministek. Mobilizowały się do udziału w nich wszystkie siły z jakichkolwiek powodów kontestujące obecną władzę. Najzabawniej zresztą robił to Mateusz Kijowski, w tonie „wszyscy na marsze i wiece, trzeba walczyć, dosyć wewnętrznych sporów i zajmowania się jakimiś tam fakturami czy inną wrogą propagandą”. Czy w końcu jednak osobiście właściciel najsławniejszego w Polsce kucyka stawił się na proteście, nie wiem, a szkoda, bo gdyby maszerował z jakimś hasłem przeciwko alimenciarzom, mógłby przebić redaktora Blumsztajna.

Tak na oko, z połowę zebranych stanowili typowi kodomici o charakterystycznym wyglądzie emerytowanych milicjantów oraz stare kodomitki z twarzami ogorzałymi od solarium i włosami wypalonymi trwałą, w stylówach a la Kukieła. Ta grupa żadnej zagadki nie stanowi i nie ma się co zastanawiać.

W drugiej połowie jakąś część stanowiły panie, na które zapewne inspiratorzy i organizatorzy najbardziej liczyli, na co dzień się nie angażujące politycznie, które z różnych przyczyn „kupiły” medialny przekaz o tym, że kobiety są w Polsce dyskryminowane i należy przeciwko temu protestować. Nawet, jeśli nie czują się dyskryminowane one same, to wierzą, że gdzieś tam taka dyskryminacja jest, i należy okazać „kobiecą solidarność”, przychodząc razem z koleżankami z biura czy kancelarii. Zastanawia mnie, jak się te kobiety czuły wśród chamskich, wulgarnych i agresywnych okrzyków oraz transparentów, balansujących w większości na granicy pomiędzy skrajnym prostactwem a urzekającą absurdem głupotą? Obelżywych, jak sądzę, w największym stopniu dla samych kobiet – bo sprowadzanie kobiecości, jak to z lubością czynią feministki, do dupy, czyli też macicy, waginy i miesiączki, wydaje się dość obrzydliwe, podobnie jak uparte mówienie o takim cudzie jak macierzyństwo językiem hodowców krów i trzody chlewnej jako o „reprodukcji”.

Cóż, miejmy nadzieję, że każda w miarę normalna kobieta, choćby o najbardziej antypisowskim nastawieniu, jeśli się na ten sabat zapałętała, zauważyła, że uczestniczy w czymś skrajnie niesmacznym i głupim. I tu jednak nie ma żadnej tajemnicy.

Najciekawszy wydaje mi się feministyczny hardkor, grupa inicjatywna i żelazna gwardia tego rodzaju manif. Tu, mam wrażenie, w ostatnich latach zaszła zmiana. Oczywiście, opowieści jakimi krzepią się na wewnętrzny użytek feministki, jakoby doszło do jakiegoś masowego „przebudzenia” kobiet i jakoby pod hasła „macice wstały z kolan” etc. ciągnęły tysiące kobiet nagle owładniętych ideą kobiecej rewolucji, to zwykłe bajki, ale trzeba przyznać, że feministkom przybyło. Jeszcze kilka lat temu były wąskim i, delikatnie mówiąc, dość lekceważonym, akademickim klubem, zajętym głównie przejadaniem strumienia europejskich i lokalnych grantów oraz dyskusjami o jakichś totalnych abstraktach. Ostatnio, jak można zauważyć, pokolenie ciotek genderu zdołało wychować sobie zauważalną grupę następczyń. Młodych dziewczyn, czy, jak same wolą o sobie mówić, „dziewuch” które mają kompletnie nakukane w głowach i żyją z własnego wyboru w swoim, feministycznym matriksie.

Wystarczy zapoznać się z którymś z licznych w internecie filmów wypełnionych rozmowami z uczestniczkami „manif” (polecam choćby kilkunastominutowy reportaż Marcina Roli na wrealu24.pl) żeby zrozumieć, na czym polega to, co hr Tonio Sobański nazwał, opisując rodzenie się hitleryzmu, „histeryzowaniem wyznawców”, a profesor Allan Bloom na podobnym materiale z pożeranych przez marksizm zachodnich uczelni „umysłem zamkniętym”. Zestaw kilkunastu formułek, kompletnie nijak się mających do rzeczywistości – z wypowiedzi feministek można by sądzić, że w Polsce obowiązuje nakaz zachodzenia w ciążę egzekwowany policyjnie, gwałt i przemoc wobec kobiet nie są bynajmniej karane przez prawo, a wręcz rządowo popierane, przynależność do Kościoła katolickiego i praktyki religijne obowiązkowe pod surową karą, a ponadto kobiety zmusza się do darmowej, niewolniczej pracy – a wszystko to podlane potworną agresją. Gdy cały feministyczny bełkot wyżąć z wodosłowia, zostanie tylko jedno: Nienawidzimy! „Mamy wkurw!” Jesteśmy wściekłe! Chciałybyśmy wszystko rozpieprzyć, bo tak!

Co może sprawić, że młode dziewczyny bez żadnych realnych, namacalnych powodów, w kraju, który wszelkiego rodzaju wskaźniki opisujące sytuację kobiet (odsetek w biznesie, polityce i na kierowniczych stanowiskach, skala przemocy domowej, rozpiętość płac etc.) stawiają w pierwszej trójce w Unii Europejskiej, dostają jakiegoś amoku, oszpecają się, zachowują jak ostatnie ulicznice i próbują gryźć i pluć na prawo i lewo, ze szczególną nienawiścią odnosząc się do wartości i świętości polskiej tradycji?

Sprawa do zbadania dla socjologów. Moja intuicja jest taka, że to odwrócone zjawisko „syndromu Piotrusia Pana”, które od dawna już dotyka – i to akurat jest przez naukowców dość dobrze opisane – mężczyzn. Młode feministki w bojowych barwach rudo-czarnych to żeński odpowiednik „mammacinich”, starych byków, którzy nie chcą dojrzeć, dorosnąć i założyć własnej rodziny, bo boją się odpowiedzialności.

Mam wrażenie, że wraz z tzw. równouprawnieniem, które, mówiąc nawiasem, „zawdzięczają” współczesne kobiety nie tyle feministkom, co rzezi dwóch wojen światowych, a w Polsce powstaniom i zsyłkom (stąd u nas ten proces zaczął się wcześniej i zaszedł dalej, jak wspomniane statystyki pokazują) świat dzisiejszy zrobił się dla kobiet szalenie trudny. Kiedyś życie dorastającej panny było proste – posiąść nieskomplikowane umiejętności dobrej żony i przyszłej matki, znaleźć dobrą „partię”, i dalej nich się martwi mąż.

Dziś popkultura, babskie magazyny i cały medialny wrzask narzuca dziewczynie zadania o niebo dalej idące. Żoną i matką nadal zostać musi, bo biologii nie oszukasz, ale nie jakąś tam „dobrą” wedle dawnych pojęć, tylko „perfekcyjną”. W ogóle we wszystkim musi być perfekcyjna, i jako „pani domu” wedle instruktażu lady Rozenek, i jako demon seksu z wieczną chcicą, pod dyktando różnych „cosmopolitanów”, i jako korporacyjna tygrysica prąca do prezesowskich i dyrektorskich stołków. Do tego musi być slim i fit, żywić się zdrowym bio- i ekopaskudztwem, rzeźbić sobie perfekcyjny tyłek na siłowni, ciułać na wszczepienie perfekcyjnych cycków w perfekcyjnej klinice, a póki co wklepywać w siebie z każdym rokiem coraz więcej czarodziejskich driakwi i eliksirów z gatunku „musisz to mieć”, co, podobnie jak równie czarodziejskie zabiegi upiększające i koniecznie najmodniejsze kiecki, kosztuje co niemiara i oznacza to samo, mężczyznom znane już od pokoleń zapierdzielanie przez całe życie, niczym chomik, w pętli niespłacalnych kredytów.

Wcale się nie dziwie, że zderzenie z tą cała walącą się na dziewczynę propagandą, zwłaszcza jeśli nie ma ona tego, co o. Rydzyk nazywa „silną formacją” oraz mocnego oparcia w rodzinie i w mężczyźnie, może ją przerazić. I te właśnie przerażone dorosłością dziewczyny, przed którymi nagle, jak ujęła to znajoma pisarka Mirka Sędzikowska, „przyszłość stanęła potworem”, są naturalną bazą rekrutacyjną dla feminazizmu. Cóż za pokusa – odrzucić to wszystko, ale to wszystko, od, przede wszystkim, obowiązku macierzyństwa, aż po nawet elementarne zabiegi higieniczne (to jeden z moich ulubionych transparentów z 8 marca – „Pierdolę, nie golę!” i rysunek kobiecej sylwetki z kępami kłaków pod pachami i w tzw. okolicach bikini), przyjąć nową wiarę, dającą spokój i bezpieczeństwo, i wypowiedzieć wojnę światu, tym łatwiejszą, że, podobnie jak na drodze wybranej ongi przez pokolenie Horsta Wessela, wszystko jest już wyznaczone przez ideolo, są przewodniczki, jasno określone zadania, i wystarczy tylko włączyć się, tupać i drzeć mordę razem z innymi, wyrzucając z siebie ten swój lęk przed dojrzałością.

Ach, te rozkosze ucieczki od wolności, o których tak uczenie pisał Erich Fromm… Nic nowego – Maciej Parowski, skoro już mi się dziś zebrało na cytowanie znajomych, ujął to kiedyś aforyzmem „podłość zawsze wjeżdża do historii na młodych plecach”. Ale zarazem, coś nowego, bo kobiet to wcześniej nie dotykało. Ale zaczęło, i bynajmniej nie tylko w Polsce.

To nie jest tak, że niby, jak mówią, „zrozumieć znaczy wybaczyć”. Fakt, że staram się ordynarne dziewuchy, które robią na naszych ulicach bydło gorsze niż Palikot z Urbanem razem wzięci, zrozumieć, nie oznacza bynajmniej jakiejkolwiek dla nich sympatii. Po prostu mam wrażenie, że zdychający świat oszalałej konsumpcji, maksymalizowania korporacyjnych zysków i globalnego feudalizmu dzieli się z nami jeszcze jedną ze swych licznych aberracji i warto by mieć ją przemyślaną.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także