Działacze PiS przywykli do słodkiego życia w opozycji i ani im się widzi je zamieniać na nerwową sytuację bcyia partią rządzącą. Robić nie musza nic poza kłapaniem paszczą wedle od lat przećwiczonego wzoru, diety lecą, żelazny elektorat zawsze zjawi się na zawołanie i będzie nosić na rękach, a gdyby ustawał w gorliwości, zagra się na jego patriotycznych uczuciach i na poniżeniu, jakie cierpi ze strony rządzącej mafii i jej mediów. Pewnie, u władzy byłoby więcej konfitur do podziału i rozdania, ale to może nawet lepiej, że ich nie ma. Od razu zaczęłyby się pchać do struktur tłumy chętnych, jak w 2010, znowu trzeba by się trudzić ich wykaszaniem, odstraszaniem, trzeba by montować koterie, żeby się utrzymać na pozycjach, a na dodatek zaczęłyby się wraz z władzą i forsą przekręty, tropione przez wrogie media… A w opozycji za nic się nie odpowiada, z niczego nie trzeba się tłumaczyć. Wystarczy słuchać Jarosława, powtarzać frazesy, odsłaniać smoleńskie tablice pamiątkowe i wygłaszać płomienne mowy na spotkaniach klubów Gazety Polskiej. Słowem, żyć, być i Broń Boże nie wygrywać.
Są chwile, gdy mimo wszystko wygrana zagląda w oczy. Tusk albo któryś z jego totumfackich coś palnie kompromitującego, coś spieprzy jeszcze bardziej dojmująco niż zwykle, wyjdzie na jaw jakaś afera, i w sondażach nagle pokazuje się, że społeczeństwo gotowe jest przejść do porządku nad wszystkimi zastrzeżeniami, jakie ma do PiS i ukarać rządzącą mafię głosowaniem na opozycyjną sektę.
W takich chwilach niezawodnym sposobem ocalenia partyjnego ciepełka jest powrót do tradycyjnej, wojennej retoryki. PiS staje na głowie, by przekonać społeczeństwo, że nie zna się na gospodarce ani usługach publicznych, nie jest tymi sprawami zainteresowane i nie ma w nich niczego specjalnego do zaoferowania – jego celem natomiast jest przywrócenie Polsce godności, wymierzenie sprawiedliwości, rozliczenie winnych nieprawidłowości i tego typu sprawy, które przeciętnemu wyborcy wiszą.
Najlepszym oczywiście sposobem dokonania „korekty notowań PiS” (jak nazywa się to w języku giełdowym) jest ogłoszenie kolejnych ostatecznych dowodów zamachu w Smoleńsku. W trzecią rocznicę tragedii lajtmotywem partyjnej narracji była wiadomość – pochodząca od pana Turowskiego, osoby, delikatnie mówiąc, mało wiarygodnej – że trzy osoby katastrofę przeżyły. Obecną, czwartą, wykorzystano do nagłośnienia hipotezy… przepraszam, oczywiście nie hipotezy, tylko ostatecznego dowodu – że wybuch, nie wiem, ten, o którym mówiono wcześniej, że nastąpił w skrzydle, czy jeszcze jeden, nastąpił w prezydenckiej salonce. Wniosek ten wysnuto ze zdjęcia, nie wiadomo przez kogo zrobionego i w jakich okolicznościach przekazanego zespołowi Macierewicza, bo wcześniej nie występującego w żadnych aktach sprawy.
Nie mam siły po raz kolejny powtarzać rzeczy oczywistych. Teoria o wybuchach kłóci się z wieloma posiadanymi danymi. Na 700 próbkach nie znaleziono ostatecznie śladów trotylu. Nie ma w zapisach rejestratorów śladów wstrząsu w powietrzu ani gwałtownej zmiany ciśnienia w kabinie. Szczątki tupolewa rozrzucone były na dużej przestrzeni, ale dopiero kilkaset metrów za brzozą, która zdaniem Macierewicza ścięta została przez spadające z góry odłamki wyrzucone wybuchem. Jarosław Kaczyński i inne osoby, który widziały ciało śp. prezydenta opisały je jako znajdujące się w stosunkowo najlepszym stanie ze wszystkich ofiar - nie mogłoby przecież tak wyglądać, gdyby przyczyną tragedii był wybuch dosłownie tuż za plecami. Wyraźnie przeczą teorii wybuchu w powietrzu zeznania śp. Remigiusza Musia i Artura Wosztyla – ten ostatni powtórzył je kilka dni temu – że słychać było nagłe przyśpieszenie pracy silników, potem serię dziwnych dźwięków, przypominających rozdzieranie metalu, a na koniec eksplozję; bardziej pasuje to do teorii, że samolot uderzał o różne drzewa, aż w końcu się rozbił, niż do tezy, że na wysokości 70 metrów nagle wybuchł i posypał się na ziemię w formie rozrzuconych szczątków.
Oczywiście, 700 próbek mogło zostać sfałszowanych, także te, które pobierali i przywieźli do polskich laboratoriów Polacy, sfałszowane zapisy mogą być również zapisy rejestratorów – także tych, który są w Polsce, Jarosław Kaczyński mógł nie zauważyć, że ciało brata jest rozerwane wybuchem, a załoga Jaka może się nie znać na odgłosach wybuchów i uderzeń. Ale jeśli np. dane z rejestratorów są fałszywe, to trzeba odrzucić, także przecież na nich oparte, obliczenia ekspertów Macierewicza. Czyli nie można uczciwie postawić żadnej hipotezy. Nie można twierdzić, że próbki dowodzące iż w ciele generała Błasika nie było śladów alkoholu i nie było na nim śladów rozpadu materiałów wybuchowych są w części dowodem, a w części fałszem. Nie można utrzymywać, że wszystkie zebrane przez prokuraturę dowody nie są dowodami, a dowodem jest wzięte nie wiadomo skąd zdjęcie, przekazane pokątnie nie wiedzieć przez kogo „dane uzyskane z Rosji” albo – co już stanowi kompletne horrendum – animacja komputerowa zrobiona po katastrofie przez pracowników rosyjskiej telewizji, zwłaszcza, jeśli jednocześnie upatruje się dowodu zamachu w podawaniu w tym czasie przez inne rosyjskie media informacji o czterech próbach lądowania.
Doprawdy, wolałbym wykazywać dziury logiczne w oficjalnej narracji, i zwykle to robię, ale pospolite ruszenie, jakie zgromadził koło siebie Macierewicz, zaczyna brnąć w groteskę. Mam wrażenie, że ktokolwiek się tam zgłosi, przedstawi, że pracuje na jakiejś zagranicznej uczelni, choćby jako woźny, jeśli tylko „zablefuje” sensacją pasującą do tezy o zamachu, z punktu stanie się autorytetem. Ustalenia Zespołu Macierewicza kontestowane są już nie tylko przez ludzi Laska czy ekspertów prokuratury, ale i przez naukowców organizujących Konferencję Smoleńską, a przesłanki na których opierają się „ostateczne dowody zbrodni” dezawuują nie tylko media rządowe i „zdrajcy” naszego pokroju, ale też media Ojca Rydzyka (akurat na to ostatnie PiS ma prostą odpowiedź: polityczna zemsta redemptorysty za pominięcie jego protegowanych na listach wyborczych).
Antoni Macierewicz przez cały swój polityczny życiorys konsekwentnie starał się być właścicielem najbardziej radykalnej narracji. W każdej sprawie. Powierzenie mu koordynowania spontanicznych, społecznych starań o wyjaśnienie okoliczności tragedii musiało się skończyć tak, jak się kończy. W chwili, gdy zamach uznaje za mało prawdopodobną przyczynę tragedii połowa jej własnego elektoratu, partia, ustami swego rzecznika i – zdaje się? – głównego mędrca od kampanii wyborczej, podnosi do roli swej oficjalnej narracji tezy Macierewicza i dodaje, że od kwietnia 2010 znajdujemy się, wskutek dokonanej na nas napaści, w stanie wojny z Rosją.
I już, można odetchnąć. Groza powrotu do władzy nieco się rozproszyła. Można wrócić do wygodnego partyjnego narzekactwa na złowrogą rolę wrogich mediów i piętnowania odstępców oraz zdrajców sprawy. Jak dobrze pójdzie, da się przetrwać w wiecznej opozycji jeszcze niejedne wybory.