To znaczy: gdyby u zarania swych rządów zamiast uznać uchwałę poprzedniego Sejmu powołującą pięciu sędziów, w tym dwóch „na zapas”, za nieważną nie w całości, a tylko w części dotyczącej tych dwóch, względnie gdyby prezydent wybił się wtedy na samodzielność i zamiast przyjmować ślubowania po nocy zaczekał na orzeczenie TK, które jak dziś wiemy szło w tym właśnie kierunku – to Trybunał właśnie teraz zostałby ostatecznie przejęty. Oczywiście, teoretycznie, bo przecież po drodze była zmiana przewodniczącego, a PiS miałby i tak wielkie możliwości wywierania na sędziów nacisku (choćby poprzez zmianę ustawy), który skuteczniejsze by był, gdyby prowadzić w tej kwestii polityczną grę, a nie walić cepem.
Proszę, popatrzmy z dzisiejszego punktu widzenia na tych kilkanaście minionych miesięcy i zapytajmy siebie samych: więc po co to było? Co PiS waląc owym cepem „konwalidacji” uzyskał? Moim zdaniem tylko jedno – podciął na starcie prezydentury skrzydła Andrzejowi Dudzie, któremu to nocne ślubowanie i w ogóle ukazana wobec partii rządzącej uległość zamknęła drogę do poszerzania swego elektoratu. Czy przypominacie sobie Państwo jakąkolwiek ważną, reformatorską ustawę, którą przez tych kilkanaście miesięcy PiS musiał wprowadzić w życie, a pełniący funkcję „trzeciej izby parlamentu” TK z większością sędziów z PO-PSL by mu w tym przeszkodził? Coś takiego, co nie mogło czekać, aż i ta „trzecia izba” naturalną rzeczy koleją przejdzie pod wpływ obozu rządzącego?
Ja naprawdę niczego takiego sobie przypomnieć nie mogę. Więc nie sposób nie przyznać, że ten cały dym, spowijający pierwsze dwa lata „dobrej zmiany’ był zupełnie na przysłowiowy rybi ogon. Awantura z udziałem Komisji Weneckiej i Europejskiej, nagonka liberalnej prasy światowej na nasz kraj, pielgrzymki neotargowiczan do zachodnich stolic po sankcje, a co dużo gorsze – kompletne złachanie w oczach społeczeństwa jednego z ostatnich instytucjonalnych autorytetów i pokazanie wszem i wobec, że prawo to tylko widzimisię aktualnie dominujących polityków, wszystko to było ceną zapłaconą przez Polskę wyłącznie za leninowskie „kto kogo”.
Kontynuując nasz myślowy eksperyment – gdyby się stało tak, jak powinno, to znaczy PiS wybrałby ponownie dwóch sędziów, do którym miał prawo parlament tej kadencji, pozostawiając trzech z poprzedniej, to jak wpłynęłoby to na zachowanie „totalnej opozycji”?
Jestem więcej niż pewien, że wcale. Tak samo próbowałaby ona obalić rząd na ulicy, tak samo utworzyłaby KOD, tak samo starałaby się inspirować wszelkie możliwe ataki na Polskę z zewnątrz i z tą samą histeryczną narracją, że PiS „rozmontowuje państwo prawa”, „wyprowadza nas z Europy” etc. organizowałaby kolejne kongresy różnych korporacji zawodowych, usiłując je rzucić na barykady przeciwko władzy.
Nie ulega to wątpliwości, bo przecież cały ten cyrk zaczęli totalni zanim w ogóle temat Trybunału się pojawił. Dyskurs opozycji totalnej ze wszystkimi jego elementami został zbudowany w pierwszych tygodniach nowej prezydentury, i wtedy już pojawiły się zapowiedzi „milionów na ulicach”, stawiania pisowców przed sądami trybunałami, usuwania ze stanowisk i tak dalej. Mało kto pamięta, że w dniu, kiedy Sejm wyskoczył nieoczekiwanie z uchwałą „konwalidującą” Trybunał, posłowie PO i Nowoczesnej przyszli z flagami unijnymi i na zdjęciach widać te flagi, ustawione przy każdym z siedzących; dopiero potem biegiem przynoszono im do wymachiwania egzemplarze konstytucji. Draka była już przyszykowana, tylko miała to być draka o to, że z holu KPRM zniknęły – już nawet nie pamiętam, naprawdę, czy był to jeszcze jeden z masowo produkowanych przez antypisowskie media fejków – unijne chorągwie.
To, że „opozycja totalna” będzie krzyczeć, tupać, bluzgać, pluć i tak dalej, jak to przez cały czas od przegranych wyborów czyni, było przesądzone od pierwszych dni nowej władzy. W gruncie rzeczy nie był to żaden świadomy wybór, tylko totalniacki instynkt ludzi pomagdalenkowej elity, ten sam, który ogarnął salony w 1990 na wieść o tym, że Wałęsa nie pozwala się grupie Geremka usunąć na margines polityki, tylko zamierza zostać prezydentem i, o zgrozo, ma poparcie wyborców. Jak to – nie będziemy rządzić? MY nie będziemy rządzić?! Nie nasz prezydent, nie nasz premier, wszelkie władze – bez naszych ludzi, naszej akceptacji, poza naszą kontrolą? „Nie – i chuj!”, jak głosił najcelniejszy z transparentów niesionych przez KOD-owskich manifestantów.
Oczywiście, gdyby nie takie a nie inne załatwienie sprawy z TK opozycja byłaby dużo słabsza, choćby dlatego, że nie udałoby się jej wpuścić w nagonkę na Polskę organów unijnych (a może znalazłyby się inne preteksty do debat w europarlamencie i straszenia „ochroną praworządności”?). Z jakiegoś jednak powodu „komendant” tego nie chciał. Nie umiem znaleźć wyjaśnienia innego, niż po prostu to, że „komendant” nie chce wygrywać zręcznymi operacjami, choć są przykłady, że umiałby, nie chce politycznego wroga wymanewrować, tylko zawsze marzy o tym, by przejechać po nim jak husarska szarża i jeszcze leżącemu napluć w baniak.
Czy jedno przemówienie w Przysusze jest wystarczającym powodem by uwierzyć, że nagle od swego zwyczaju odstąpi i zacznie niepisowskich Polaków pozyskiwać, a nie ich pouczać, często-gęsto podnosząc głos? Wydaje mi się to równie wiarygodne, jak złożona po raz kolejny (fakt, że na wyższym szczeblu) obietnica przywrócenia artystom prawa do odliczania kosztów uzyskania, na poziomie wywalczonym dla nich kiedyś przez Stefana Żeromskiego. Jakiś czas PiS wytrzyma, a potem prezesowi puszczą nerwy i znów pojedzie po bandzie. Albo nerwy mu wcale nie puszczą, tylko skalkuluje, że bardziej od spokoju opłaca się, mówiąc metaforą Ostachowicza, kopać w klatkę, żeby peowskie małpy nie przestawały po niej skakać, wrzeszczeć i straszyć tym wyborców.
Zmianę strategii PiS na „pieniądze i spokój” przynajmniej można sobie wyobrazić. Zmiany po stronie „opozycji totalnej” – w żaden sposób. Tu już zapiekłość i histeria, w połączeniu ze strachem liderów i działaczy o własne umoczone w patologiach i aferach tyłki zaszły zbyt daleko. Przedwczoraj była przepychanka w Radomiu, rozdęta przez tefałeny do rozmiarów czegoś w rodzaju „nocy kryształowej”, tylko na trochę większą niż u Hitlera skalę, wczoraj wyssane z palca oplucie muzułmanki, dziś męczeński brak zaproszenia na spotkanie z Trumpem (tu akurat doskonale ambasadę USA rozumiem – po co sprowadzać na spotkanie z prezydentem ludzi, gotowych nagle zacząć blokować mównicę, machać kartonami, latać z komórką, śpiewać i korzystając z wywołanego zamieszania szperać innym gościom w torbach i kieszeniach). Pojutrze będzie skandaliczne, haniebne i hitlerowskie podnoszenie przez policję uwalonego na Krakowskim Przedmieściu Wałęsy. Jutro nie wiem jeszcze co, ale na pewno coś równie ważkiego. Gównoburza, bo nie sposób tego inaczej ująć, stała się naszą polską codziennością. I będzie tak, dopóki PO i jej przebudówki, które stały się po przegranych wyborach polityczną substancją gnilną, zatruwającą toksynami całą debatę publiczną i Polskę jako taką, nie zostaną przez organizm demokracji ostatecznie wyimmunizowane i usunięte.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.