W chwili, gdy piszę ten tekst, nie ma jeszcze oficjalnych wyników wyborów samorządowych – ale nie trzeba na nie czekać, by orzec, że są kompletnie niewiarygodne. Ogromna liczba głosów uznanych przez komisje obwodowe za nieważne, rażące różnice między wynikami a exit polls, cudowne wzrosty poparcia dla PSL na obszarach, gdzie nigdy nie było ono tak wysokie i gdzie nie poprzedziły ich żadne zauważalne w sondażach zmiany – to wszystko, w sytuacji praktycznego rozpadu systemu wyborczego, kompletnego chaosu i braku nadzoru każe mówić wprost o masowych fałszerstwach poprzez „unieważnianie” w komisjach części głosów.
Próby wyjaśnienia, że cuda nad urną to tylko zbieg okoliczności, efekt wprowadzenia książeczki do głosowania zamiast płachty, że fenomenalne wyniki PSL wynikają tylko z wylosowania pierwszej strony w owej książeczce mają charakter rozpaczliwy i nie wytrzymują testu elementarnej logiki. W wyborach europejskich rok temu także głosowano za pomocą książeczki, a pierwszą jej stronę stanowiła lista Solidarnej Polski. Odsetek głosów nieważnych wyniósł około 3 procent, a Solidarna Polska nie przeszła progu wyborczego, uzyskując wynik mniej więcej ten sam, co w przedwyborczych sondażach. Nie znamy jeszcze odsetka głosów uznanych za nieważne w skali kraju, ale w niektórych komisjach sięgał on 40 procent. Porównanie cząstkowych wyników z exit polls (instytut IPSOS przeprowadza takie badania od ponad dwudziestu lat i nigdy nie zdarzyły mu się błędy większe niż 1 – 2 procent) pokazuje, że nieważne okazywały się głosy tylko tych, którzy po wyjściu z lokalu informowali ankieterów o głosowaniu na opozycję.
Nie trzeba nawet dodawać, że w poprzednich wyborach mieliśmy podobny statystyczny „cud nad urną” na Mazowszu, gdzie ponadnormalne poparcie PSL skorelowane z liczbą głosów nieważnych kończyły się jak nożem uciął na granicach okręgów wyborczych. Niestety, nie wyciągnięto z tego faktu żadnych konsekwencji, nic dziwnego więc, że „efekt Struzika” rozlał się obecnie po całym kraju.
Statystyka to dziedzina pozbawiona emocji, zimna i bezlitosna. Żadne histerie, obelgi czy demonstracyjne wychodzenie ze studia nie są w stanie zmienić wymowy powyższych faktów. Głosowania do sejmików – i, jak się zdaje, również rad powiatów – były zwyczajnie fałszowane, a beneficjentem tych fałszerstw jest koalicyjny PSL.
Nie dziwię się niektórym politykom i zaprzedanym im propagandystom, ale dziwię się, kiedy w obronę tego, czego się obronić nie da angażują się wraz z nimi ludzie z naukowym dorobkiem i tytułami, tacy jak dr Maliszewski czy dr Flis, niwecząc w ten sposób swą wiarygodność. Niestety, wszystko do siebie logicznie pasuje. Właśnie w sejmikach i powiatach jest najwięcej pieniędzy do dzielenia między lokalne sitwy, właśnie tam jest klucz do wpływów owych sitw, podstawa funkcjonowania układów, które od dawna rozrywają Polskę, a wobec postępującej słabości państwa pozwalają sobie na coraz więcej (jest to zresztą proces znany doskonale ze wszystkich krajów postkolonialnych). A zarazem, niesprawny, odziedziczony po PRL i praktycznie niezmieniony od jej czasów system wyborczy sprawia, że komisje obwodowe, złożone głownie z lokalnych urzędników i miejscowej budżetówki, pozostają pod przemożnym wpływem miejscowych kacyków. To, że krajową strukturą w której te regionalne sitwy znajdują oparcie i osłonę jest właśnie była komunistyczna ZSL, partia, która poza zmianą nazwy nie przeszła w III RP żądnej metamorfozy, zachowując wszystkie narzędzia kontrolowania lokalnych społeczności, jest również doskonale zrozumiałe i wytłumaczalne.
Obrazu dopełnia faktyczny brak instancji odwoławczej, która by umożliwiała ukaranie nadużyć i ich likwidację w ramach systemu – bo odwoływanie się do sądów okręgowych, rutynowo orzekających, że stwierdzone nieprawidłowości nie wpłynęły na ostateczny wynik wyborów, to przysłowiowe „pisanie na Berdyczów”.
Jakkolwiek patrzeć: mamy do czynienia z bardzo głębokim kryzysem państwa, porównywalnym do anarchii i rozpadu Rzeczpospolitej Obojga Narodów w okresie przedrozbiorowym. To, co ujawniła wyborcza kompromitacja, to dzwon na trwogę, każący ratować „istniejące tylko teoretycznie” państwo polskie przed całkowitym rozpadem, którego skutkiem musi być mniej lub bardziej jawna zewnętrzna kolonizacja. Być może ostatni.
W takiej sytuacji należałoby oczekiwać jakiegoś opamiętania i chwilowego porozumienia głównych sił politycznych, w imię celu nadrzędnego – ratowania państwa polskiego i jego wiarygodności w oczach obywateli, wciąż w znacznym stopniu – o czym pisałem w siedmiokrotnie już wznawianej i wciąż niestety bardzo aktualnej książce „Polactwo” – w ogóle się z tym państwem nie identyfikujących, traktujących je jako strukturę obcą, wrogą, gangsterską, choć zarazem i jako dojną krowę. Konieczna jest jak najszybsza, głęboka zmiana systemu i kodeksu wyborczego, likwidacja PKW, ustanowienie jasnego, transparentnego sposobu głosowania i liczenia głosów.
Można to w obecnej sytuacji zrobić, ale tylko w drodze szerokiego kompromisu władzy i opozycji. Jakkolwiek głupio wygląda robienie ćwierć wieku po Okrągłym Stole, w państwie należącym do Unii Europejskiej i uważającym się za cywilizowane, kolejnego Okrągłego Stołu, poświęconego ustaleniu warunków cywilizowanego przekazywania władzy czy też dzielenia się nią – to jest to w tej chwili jedyny pozytywny scenariusz dla Polski. Zresztą stół może być trójkątny albo może go nie być w ogóle, byle udało się doprowadzić do consensusu w sprawie pilnej reformy systemu wyborczego.
Ten egzamin zdaje jak na razie główna partia opozycyjna, reagując na obrabowanie jej z wyborczego zwycięstwa w sposób powściągliwy i spokojny. Po przeciwnej stronie sceny politycznej nieoczekiwanie politykiem odpowiedzialnym okazał się Leszek Miller, niestety, na razie przynajmniej, jako jedyny w swym obozie. Ale to nie wystarczy. Do naprawy systemu potrzeba współpracy przynajmniej tej części PO, w której kołacze się jeszcze odpowiedzialność za państwo i sprawy publiczne. Sądzę, że można dla niej znaleźć sojuszników nawet w PSL, które niekoniecznie w całości chce być reprezentacją szemranych interesów różnych powiatowych kacyków.
Niestety, głębokim rozczarowaniem jest postawa prezydenta. Występując z emocjonalnymi, nieprzemyślanymi frazesami o „odmętach szaleństwa”, z upartą obroną rzetelności odbytych wyborów i kuriozalną tezą, iż reformą systemu zająć się będzie można dopiero po wyborach prezydenckich i parlamentarnych (!) wykazał, do jakiego stopnia nie dorasta do roli męża stanu i prezydenta Rzeczpospolitej.
Za sprawą krótkowzroczności Bronisława Komorowskiego i braku politycznej odwagi premier Kopacz elity III RP stają się po raz kolejny zakładnikiem najbardziej histerycznej i lewackiej części „salonu” – ta zaś, z tą samą skwapliwością, z jaką włączyła się kiedyś np. w obronę kłamstw Wałęsy o własnej przeszłości, żywiołowo rzuciła się bronić powiatowych cwaniaczków i ich wyborczych manipulacji. „Ludzie zdolni tylko do naprzemiennego odczuwania pogardy i strachu”, jak zwięźle opisał ich mentalność śp. Jerzy Dobrowolski, nie są w stanie pojąć powagi sytuacji. Ogłuszają się i podkręcają własnym ujadaniem o „podpalaczach” i „szaleńcach”, gotowi są na każdy akt demagogii, hipokryzji i każde kłamstwo, gotowi są z góry rozgrzeszyć i uwznioślić nie tylko fałszowanie wyborów, ale i grubsze nikczemności rzekomą koniecznością obrony przed „powrotem IV RP” – wszystko to w imię histerycznego strachu o system, zapewniający im spokój, pozycję i przywileje.
Państwo może przetrwać, mając elity cyniczne i nikczemne, ale nie przetrwa, mając elity, en bloc, głupie i żyjące w świecie urojeń. A tak niestety rysuje się, na razie przynajmniej, obraz „elit” III RP. Ton oficjalnej narracji i kierunek postępowaniu władzy nadają nie cynicy pokroju byłego ministra Sienkiewicza, który przynajmniej wiedział, czym jest to państwo i jakie układy, siły oraz mechanizmy naprawdę nim rządzą (te ukryte siły zresztą nie śpią, najwyraźniej korzystają z kryzysu do rozegrania jakichś swoich interesów – tylko tak umiem racjonalnie wytłumaczyć policyjną prowokację z zatrzymanie i oskarżeniem dziennikarzy) ale podnieceni wariaci, których horyzonty myślowe zamykają się nienawiścią do Kaczyńskiego, prawicy, Kościoła, i wszystkiego, co im się kojarzy z „polskim endeckim ciemnogrodem”.
Ta głupota i histeria każe im, zgodnie z prezydenckim wskazaniem „ni szagu nazad” (co tu jest inspiracją, co skutkiem – nie wiem) bronić uparcie szwindlu, którego obronić się nie da. Nie da się wmówić milionom Polaków, że te wybory były uczciwe, a jeśli oficjalna narracja będzie się przy tym upierać, metodą z lat osiemdziesiątych – to skutkiem będzie całkowita kompromitacja państwa i jego niekontrolowany rozpad. Ze skutkami, których oszalały z nienawiści do PiS i strachu przed nim establishment nie potrafi sobie nawet wyrazić.
Jest jeszcze czas by się opamiętać.